poniedziałek, 28 listopada 2011

Szlachectwo zobowiązuje* (cz. II)


Zniknięcie wpisu o spotkaniu w Domu Kultury, to nie jedyny rzadki kleks w galotach Obsrywatora. Nie często się zdarza, żeby w internetowych wydaniach tygodników i gazet, za jaką Obsrywator chce uchodzić, wycinano opublikowane wcześniej artykuły. Powiedzmy wprost – w ogóle się nie zdarza. Czemu „Wprost”, „Polityka”, „Rzepa” i Wyborcza nie wycinają własnych publikacji? Powód jest dość prosty – najpierw myślimy, potem piszemy. My/Naczelna nie zna tej zasady lub tak jakoś nie za bardzo ją pojmuje. Więcej – „wolna prasa” (jedno z ulubionych powiedzonek Ori(Anki)) wcale nie jest znowu aż taka wolna. To jest „szybka prasa”. Ona szybciej pisze i mówi, niż myśli. A myśli zbiera powoli, czasem bardzo powoli. I gdy wreszcie już jednak je zbierze, galoty idą do prania (przeprasza), lub do wychodka. Nie ma gaci? – No to nie ma sprawy!
Sprawa jednak jest, a galoty uginają się od ponad pół roku. O ile wpis o Wioskach Kulturowych zniknął (by później jednak się pojawić) z przyczyn tak prozaicznych, że nawet nie chciało się Sapiesze o nich pisać, o tyle publikacja (artykuł?, felieton?, wpis w sztambuchu blogerki?) pomawiająca rodziców (w szczególności jedną panią), nauczycieli i szkołę w Ukcie o szerzenie nietolerancji na tle seksualnym, zniknął w czarnej dziurze latryny. Zniknął i już się nie odnalazł. Zniknął również suplement napisany kilka dni później. Że oba teksty kiedyś jednak były na stronie Obsrywatora, świadczy już tylko kilka trafień wwyszukiwarce. Jeśli się w któreś z nich wejdzie, to prowadzą do komentarza – świadectwa sprawy, której nie ma i… nie było?
Można się zastanawiać, co My/Naczelna w nim zmieniała  – literówki, czy ofiary napastliwego pomówienia, jeśli nie oszczerstwa?
Można się zastanawiać, czemu pod pierwszym z nich, chociaż powinien bulwersować i przecież Ori(Anka) kocha bulwersować, nie ma ani jednego komentarza? Nikt nie skomentował, czy nikt nie doczekał się opublikowania swojego wpisu?     
Pytać można właściwie w nieskończoność:
Skoro kuratorium oświaty rzeczywiście czyta naszego kochanego Obserwatora, to czemu w szkole nie poleciały głowy? Czy było w tej sprawie jakieś odgórne postępowanie wyjaśniające?
Co zrobił Komitet Rodzicielski ze swoją szefową i czemu ta „mama Dawida” uczy swe dziecko nietolerancji dla osób innej orientacji seksualnej? A tak w ogóle, to czemu uczy go przeklinać?
Na czym, zdaniem Naczelnej,  polega „inność pana i pani dyrektor”? Czemu ten pan jest zwykłym ignorantem i skandalicznie zamykał dzieciom oczy na dramat w Japonii?
Oto dwa kolejne kleksy.
Pierwszy:
Buju, buju stary c--ju Drukuj Email
0Share
Ocena użytkowników: / 3
SłabyŚwietny 
Głos Naczelnej
Wpisany przez naczelna   
wtorek, 22 marca 2011 19:06
 - Co to znaczy, mamo? - zapytał mnie mój sześcioletni syn Wojtek.
Wyjaśniłam, jak wszelkie tego typu pytania. Serio. Mam zwyczaj odpowiadać na wszelkie odlotowe pytania - o śmierć, o wulgaryzmy. Moje dziecko nie jest aniołkiem, ale odpowiedzi mu się należą.
- Chodzi o siusiak, nie wiem dlaczego, ale siusiak jest taką częścią ciała, która jakoś twoich kolegów strasznie rusza. Rozmawialiśmy o siusiaku, wiesz, do czego służy. Nie tylko do siusiania.
- Do dzieci też?
- Też. To jasne.
- Mój tata też miał siusiak?
- Jasne, że miał. Dlatego jesteś na świecie.
- Ale tata nie żyje, to skąd ja jestem?
- Jak się pojawiłeś, to jeszcze żył. Bardzo się kochaliśmy i stąd jesteś na świecie.
Pytanie, skąd wziął to „buju, buju...” spełzły na niczym. Wojtek jest od niemowlęctwa uczony, że donoszenie to największa z plag i tego robić nie można. W końcu wykrztusił, że chodzi o kolegę z klasy. Tego samego, który wywrzeszczał mu, że jest „ciotą”. O tym też była dłuższa rozmowa.
- Bo jemu chodziło o kucyk - wyjąkał Wojtek. Mój syn ma długie pasemko włosów - dla nas to coś bardzo ważnego - z tym pasemkiem się urodził, to pasemko głaskał jego nieżyjący ojciec. Dla nas to rodzaj pamiątki, z którą Wojtek mimo mojego namawiania nie chce się rozstać.
- Synku, mamy przyjaciół, którzy mają swoich partnerów. Jeśli pan chce żyć z panem, czy pani z panią, to ich sprawa. Znasz ich. Bardzo się kochają, są szczęśliwi. Twój kolega pewnie nie wie, co mówi. Rodzice tak go nauczyli i musisz się z tym pogodzić. To są nasi przyjaciele i ich wybory są naszymi wyborami. „Ciota” to wulgarne określenie naszych przyjaciół. Znasz Pawła i Marka. Znasz Asię i Lucynę. To nic złego. To życie.
 - To przewalisz szkołę - sensownie odpowiedział mój syn.
 Pewnie przewalę, bo mamą kolegi Wojtka, tego od ciot i buju buju jest szefowa komitetu rodzicielskiego, pani szalenie wierząca, podobnie jak ja nosząca różaniec na palcu. Mój różaniec- jestem agnostykiem – jest ostatnia pamiątką po Ojcu Wojtka, przypominająca mi o tym, że muszę zawsze być tolerancyjna. Tej tolerancji wymagam.
 Od mamy Dawida...
 Swoją drogą - skąd takie określenia?
...i od nauczycieli Wojtka.
 Anka Grzybowska
Poprawiony: wtorek, 22 marca 2011 20:55
 Drugi:
Buju, buju, stary c—ju - suplement Drukuj Email
Ocena użytkowników: / 1
SłabyŚwietny 
Wpisany przez naczelna   
środa, 23 marca 2011 16:17
Rano zadzwoniłam do dyrektorki szkoły Wojtka. Rozmawiałyśmy sensownie, dopóki pani dyrektor nie zajrzała na Obserwatora. Jak mniemam - była oburzona moim tekstem, podobnie jak kuratorium oświaty z Olsztyna, tylko, że oburzenie było z lekka niespójne. Kuratorium oburzyło się samym faktem, pani dyrektor tym, ze o tym napisałam. Kuratorium nie zawiadomiłam, bo i po co. Okazało się, że samo z siebie Obserwatora czyta. To miłe i za zainteresowanie naszą gminą serdecznie dziękujemy.
Nie mam zastrzeżeń do szkoły - takie sprawy się zdarzają i są na porządku dziennym. Jedno dziecko wygarnie drugiemu i już. Mnie rusza zupełnie co innego.
Rusza mnie ksenofobia - ta „ciota”. Rusza mnie słownictwo. Nie wiem, jak to wyjaśnić Synowi, który wokół siebie ma ludzi o innej orientacji seksualnej i jest w domu uczony tolerancji dla każdego. Poranna rozmowa z panią dyrektor nastroiła mnie bardzo fajnie. Kolejna rozmowa – przerwana z mojej winy, za co przepraszam- już gorzej.
Dzisiaj na szkolnym korytarzu spotkałam dwie młode damy - koleżanki z klasy mojego syna. Były zaniepokojone. Wybuchło coś w Japonii. Przy okazji zmieniania kapci przedyskutowałyśmy sprawę. Młode damy pytały o to, czy zginęły zwierzęta i dzieci, bo pan o tym nie mówił. Szkoda,że nie mówił, bo akurat wtedy, kiedy w Japonię uderzyło mordercze tsunami, przerabiali coś o wodzie, falach i wietrze. Błogie myślenie,ze dzieci o tsunami nie wiedzą, jest dowodem zwykłej ignorancji. Wiedzą, pytają. Zamykanie oczu na czyjś dramat jest skandaliczne.
Może gdyby dzieci wiedziały coś o „ciotach” łatwiej byłoby inność – inność pana i pani dyrektor - wyjaśnić. A może tę „inność” ludzi, którzy maja swoje domy, kochają, są szczęśliwi - zwyczajnie oswoić. "Inność" naszych Przyjaciół. Moich i mojego syna.
Mój syn - dziecko agnostyczki i szalenie wierzącego ojca - chodzi na religię. Tak to ustaliłyśmy z panią dyrektor i przyznam, ze tego wyboru nie żałuję. Kto jest ciekaw związków rodzinnych, niech wejdzie na Google i poczyta o dziadku mojego syna, Bogumile Studzińskim.
Bedę zawsze bronić praw mojego Syna. Będę zawsze go uczyć, że „inny” nie znaczy „gorszy”. Bedę z nim rozmawiać i o seksie, i o Bogu. Będę, bo jestem jego matką i mam obowiązek mówić i odpowiadać na pytania. Będziemy rozmawiali o homoseksualizmie i polityce. Mój Syn ma prawo wiedzieć i zadawać pytania.
A osoba szefowej komitetu rodzicielskiego jest mi tak samo obojętna, jak cały ten komitet.
Anka Grzybowska
Za rozłączenie się panią dyrektor serdecznie przepraszam. Powinnam porozmawiać, nie rzucać słuchawką.
ag
Poprawiony: środa, 23 marca 2011 19:13
 Komentarze (2)
1środa, 23 marca 2011 18:59
(...)
Tak, oczywiście, Kuratorium czyta obserwatora, taką stronę znaną już w całym województwie ... Tak samo jak jechała Pani pewnego razu na wywiad z Komendantem Powiatowym Policji którego do dziś nie przeczytaliśmy...
O żadnym wywiadzie z komendantem powiatowym nie wiem
2środa, 23 marca 2011 21:55
naczelna
Robiłam podobny tekst, ale akurat nie do Obserwatora.
Przepraszam za późne odblokowanie komentarza - nie zauważyłam.



 Oba teksty okraszone są taką dawką macierzyńskiej miłości, dobroci i troski (osobny temat), że przy czytaniu aż mdli. W obu wpisach tyle jest tolerancji i zrozumienia dla odmienności seksualnej i jej kochających się przyjaciół, że aż szczypią oczy przy czytaniu. Tyle wreszcie jest w nich prywatności autorki, że aż same poczynają rodzić się pytania – to publikacja wolnej prasy, czy pamiętnik ekshibicjonistki? Artykuł „kuriozalnie ekscentrycznej” dziennikarki, czy rojenia zaburzonej osobowości. Czym, do licha, jest Obserwator – gminnym archiwum X, czy prywatnym zakładem bez klamek?
Ostatnie pytanie brzmi tak: czemu usunęła oba artykuły – ze strachu, czy ze wstydu? Pisała o sobie wielokrotnie,  że nikogo właściwie się nie boi, więc pozostaje wstyd. Czego tu się jednak wstydzić, gdy teksty tak wiele wyjaśniają…
Pochwałę tolerancji kończy autorka wyznaniem, że ten pamiątkowy różaniec, który ona – agnostyczka zawsze nosi na palcu, jest po to, żeby ona sama zawsze była tolerancyjna. Ciekawe, czy gdy publikowała arcytolerancyjny tekst o Biedroniu, różaniec nie spadł z palca, a w gaciach Obsrywatora nie pojawił się kolejny rzadki kleksik? Pewnie nie, bo tekst napisał kolega, a Obserwator tylko go zamieścił.

sobota, 26 listopada 2011

Szlachectwo zobowiązuje* (cz. I)

Megalomania to, najprościej, zawyżona samoocena. Przekonanie o własnej wartości, znaczeniu i możliwościach pozwala osobom dotkniętym tym nieszczęściem poczuć się lepiej. Nawet jeśli (lub zwłaszcza, gdy) to tylko urojenia. Z czasem zaczyna się im przypominać, że działali w podziemiu, walczyli z komuną, roznosili ulotki i inne takie. Są „na ty” z posłami,  ministrami, marszałkami i przyjaźnią się z działaczami ROPCiO, KOR, PZU, PCK i PKP Intercity  (niepotrzebne skreślić).
Inną i zupełnie niewinną formą poprawiania samooceny jest szukanie odpowiednich antenatów. Przyjemniej jest mieć herbową genealogię, niż wypaść byle sroce spod ogona. Przyjemniej wierzyć w długą linię kontuszowych przodków, niż dręczyć się, że dziad dziadka pasał kozy u dworu. Taki banał wyznają w skrytości ducha nawet najwięksi demokraci (i demokratki), i zdeklarowani wrogowie klasowych przesądów i nierówności społecznej. Odpowiedni rodowód lepszą dziennikarki wprawdzie nie uczyni, lecz czy przeszkadza? Miło jest zerkając na chudą rączkę widzieć żyły pełne błękitnej krwi.
Odnośników do „Sapiehy” jest w Google ponad 400 tysięcy i szukanie bliższych informacji na temat Naczelnej jako prawnuczki Semena Sopihy byłoby pracą iście benedyktyńską. Są Sapiehowie „różańscy” i „boćkowscy”, są „kodeńscy” i „krasiczyńscy”, lecz „konstancińsko – wojnowskich”, nie wiedzieć czemu, nie ma. Brak odpowiednio wypozycjonowanego opisu mazurskiej linii Sapiehów jest przykry i nieznośny ze względu na brak gminnej równowagi. Oddziaływanie Gałkowa powinno już dawno zostać zrównoważone odpowiednio wysokim tonem dzwonu z Wojnowa. Na razie w swój dzwon magnackiego pochodzenia pierdzielnęła tylko Naczelna, ale ufajmy niezachwianie, że obok doktoratu zamieści wkrótce i metrykę.
Mimo mizeroty źródeł na internetowym wysypisku, coś-niecoś znaleźć jednak można. Na jednej ze stron poświęconych nieszkodliwemu bzikowi, da się wyszperać wielce intrygujący wpis, z równie intrygującym podpisem. Autorka twierdzi, że właśnie pisze książkę i pyta, jak się w dawnych czasach atakowało zamki? Dzięki dyskusji wywołanej przez naszą Sapiehę – pociechę, dowiadujemy się, że zamek w Czersku mógł stracić swe funkcje obronne z powodu… szklanych kulek. Mógłby stracić swe funkcje z powodów równie szklanych (np. flaszek i kieliszków), ale kulek?! Prawdziwa zagadka.   
Temat jest ciekawy nie dlatego, że Sapieha nie ma pojęcia o militariach z tamtej epoki. Jej wpisy są zastanawiające, bo pokazują, że w 2006r. przyszła Naczelna wykazywała ten sam styl działania, co dzisiaj. Czy warsztat autorki przewodnika z „konstancińskiej” linii Sapiehów, nie przypomina pod pewnymi względami warsztatu dziennikarki z linii „wojnowskiej”? Jeśli ktoś chciałby zarobić (lub stracić) na wydaniu dobrego przewodnika po Mazurach, niech nie siedzi w bibliotekach, niech nie wertuje żadnych kronik, opracowań i monografii. Niech w ogóle nie zaprząta sobie głowy takimi duperelami. Od czego są fora internetowe? Wystarczy tylko rzucić temat, a ludzie sami wszystko w komentarzach powiedzą. Wchodzisz, logujesz się i pytasz:
Słuchajcie ludzie – czy w Rucianych był kiedyś zamek? A jeśli był, to z czego Krzyżacy strzelali – ze szklanych kulek, gumy od majtek, czy z d* po nodze? Bo wiecie, piszę przewodnik i chciałabym to zrobić porządnie – skoro był zamek, to się musieli… zamykać. No to i klucze pewnie jakieś były, co nie?
Jak schodził przewodnik kalwaryjski? – nie wiemy. W trakcie czytania dowiadujemy się jednak, że wcześniej powstały publikacje poświęcone urokom Piaseczna, Konstancina, Szwajcarii Kaszubskiej i… Mazur. Anka Sapieha – Grzybowska (ona to, czy nie ona?!), nim przybędzie do Wojnowa,  ma już za sobą szereg publikacji. Z bogatym dorobkiem i poważnym bagażem dziennikarskiego doświadczenia (osobny i bardzo ciekawy temat) przyszła Oriana Fallaci wkrótce przyjedzie na Mazury. Prócz doktoratu i błękitnej krwi, przywiezie ze sobą styl bezpardonowej demistyfikatorki i skłonność do sypania prawdą po oczach. I to jest właśnie w Niej piękne, że prawdę ukochała nade wszystko. Nie krępuje się w ocenach i niczego nie owija w bawełnę. Wywala kawę na ławę, a tę ławę zrzuca prosto z mostu.
Nie jest jednak konsekwentna. Dlaczego gminne Pinokio z dziennikarską skrupulatnością i obiektywizmem doszczętnie zrecenzowało jedną z knajp (na krechę nie dali, czy jak?!), a inną oszczędziło? A tu, z z tym całym linem i sanepidem w śmietanie już zupełnie nie wiadomo, o co chodzi. Czyżby miewała recenzenckie ataki?  Prawie powiedziała, że ją podtruto, ktoś zawiadomił SANEPID, lecz nadal nie wiadomo, gdzie można dostać sraczki.
Nie wiemy, jakie treści zawiera przewodnik po Konstancinie, ale jego recenzję można znaleźć w naturalnym środowisku My/Naczelnej – internecie. Nie wiemy, jaką wartość przedstawia ten przewodnik, ale ocenę da się odkopać w Konstancinie i czyż nie współgra ona na tej samej strunie? Cytują tak:
"ostrzegamy jednak przed chodzeniem po Mirkowie po zmroku. Radzimy zwracać baczną uwagę na samochody, a zwłaszcza na pozostawione w nich cenne przedmioty. Mirków to jedna z najniebezpieczniejszych dzielnic Konstancina gdzie o niemiłą przygodę nietrudno". Jak widać, nie jeden Grendial ma nasza Fallaci już na koncie.
Wróćmy jednak do Sapiehy.
Że Sapieha jest Sapiehą, potwierdza Sapieha na swoich łamach. Wpis wart jest osobnego zauważenia, ponieważ artykuł urąga wszelkim regułom dziennikarskiej przyzwoitości. Dlaczego? Dlatego, że coś widocznie zaiskrzyło na synapsach odpowiedzialnych za dziennikarską bezstronność i obiektywizm. Coś tam we łbie poszło widocznie nie tak (nie domknęła się czwarta klapka, albo odskoczyła piąta klepka) i zamiast Anki – dziennikarki, artykuł napisała Anka – blogerka. Zamiast relacji ze spotkania, neutralnego przekazu informacji i przedstawienia istotnych opinii wyrażanych przez jego uczestników, Obsrywator zamieścił pamflet, a chwilami ni to wpis do pamiętnika, ni to prywatny list do Alexandra.
Temat publikacji, czyli „Wioski kulturowe – Gałkowo”,  jest właściwie bez znaczenia, bo istota siedzi w ulubionym języku i metodzie kodowania czytelników Obsrywatora: sfera mrzonek, wizja rozkładała na obie łopatki, cała ta utopia, rzucająca na kolana relacja itd., itp. Na szczególne brawa zasługuje jeden z akapitów. Co Państwo przedstawili, tego dziennikarz Sapieha nie napisała, lecz bloger Sapieha skomentowała:
Jestem na duże NIE. Czekam na konkrety. To co Państwo przedstawili jest dla mnie interesem kilku pań i panów,  którzy będą zgarniać kasę za „dodatkowe usługi” w Gałkowie - ustawianie ścieżek turystycznych, etc. Dla mnie to interes kilku dobrze ustawionych osób.
Prawda, że ładne? Pierwsze zdanie Kodeksu Etyki Dziennikarskiej zaczyna się od: 
„Zadaniem dziennikarzy jest przekazywanie rzetelnych i bezstronnych informacji oraz różnorodnych opinii, a także umożliwianie udziału w debacie publicznej”. Dzięki rzetelności i bezstronności przekazywanych informacji, oraz przedstawieniu przez Sapiehę różnorodnych opinii, wiemy co mamy sądzić o pomyśle i ich autorach. I tak jest ze wszystkim – Anka zdaje relację z wydarzeń, wyjaśnia kulisy, ocenia swoich bohaterów i… podaje papkę swoim głodnym sensacji czytelnikom. Po to Lechu skakał przez płot stoczni, po to Bujaka szukała bezpieka i po to Ori(Anka) dostawała pałą po chudych plecach, żeby wolne media mogły nie tylko pisać prawdę, lecz również myśleć za swoich czytelników. Relację, kulisy i ocenę podaje My/Naczelna już przeżutą. Wystarczy tylko otworzyć dziobek i połknąć. 
Swoją relację ze spotkania kończy nasza Sapieha tak:
Na dzisiejszym spotkaniu w wyłuszczarni zapytałam wojewodę o planowaną dotację dla "wioski kulturowej Gałkowo". Wyraził zdziwienie. Najwyraźniej projekt jest mu kompletnie nieznany.
Wojewoda wyraził zdziwienie?! - A czemu miałby się nie dziwić? Projekt jest mu kompletnie nieznany? - A skąd niby miałby go znać, skoro w Domu Kultury przez cały czas mówiło się o Urzędzie Marszałkowskim? To nie jedyny przykład, że w niejednej głowie czasem prócz królików pieprzą się fakty, miejsca i osoby (osobny temat).     
Wpis o wioskach kulturowych ma jeszcze jedną tajemnicę. Nie wiedzieć czemu – zniknął! Dziś jest i wisi sobie spokojnie na stronie, jako jeszcze jeden dowód triumfu charakteru nad rozumem. Był jednak czas, gdy go tam nie było i tylko zainteresowani i wielbiciele Obsrywatora zarejestrowali fakt zniknięcia. Został zresztą po zniknięciu ślad w komentarzach, a dopiero wyjaśnienie My/ Naczelnej budzi zastanowienie. Danuta pyta, gdzie komentarz ze spotkania w Domu Kultury, a ta, co przez wiele lat była „zwierzęciem ostro politycznym” odpowiada: Przyczyny zniknięcia komentarza są tak prozaiczne, że nie chce mi się o nich pisać.
Ciekawe, bardzo ciekawe. Co było powodem usunięcia? Ta „Sapieha” w podpisie? A może recenzencki atak po prostu minął? Można zgadywać.
* - Tytuł jak zwykle… Noblesse oblige znaczy tylko tyle, że „szlachectwo zobowiązuje”. Dopiero w domyśle jest, że do szlachetności i honoru. Nazwisko to jeszcze za mało. Nawet gdyby miało brzmieć Anka Sapieha – Grzybowska de Wasserkopf von Woynowo.

niedziela, 20 listopada 2011

Krowa Kalego, czy krowa Masajów?


Miało się ukazać coś zupełnie innego (o znikających na Obserwatorze artykułach), lecz w związku z powieszeniem się na ogłoszenia, ukazuje się coś innego. 
Będzie pogadanka, jak z małym dzieciakiem*, czyli ważne pytania i trudne odpowiedzi.


Kalego, dość prostodusznego przyjaciela Stasia i Nel, cechował równie prostoduszny sposób odróżniania dobra od zła. Różnicę tę objaśniał Kali za pomocą krów i przenoszenia prawa własności, który urąga współczesnym standardom, czyli: Ty podpieprzysz – dobrze, Tobie podpieprzą – źle.
Ten prostoduszny sposób wszedł tak głęboko w społeczną świadomość, że nawet małe dziecko śmieje się z takiej moralności. No proszę - nawet małe dziecko wie, co w nim nie gra. A co tak dziecku nie gra? Podwójny system oceny,  zwany potocznie moralnością Kalego. W tym zupełnie prostym wyrażeniu chodzi o rzecz, której przeciwieństwo rodzice starają się wpoić swoim pociechom. O co się starają? – żeby ich dzieci zawsze pamiętały: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Czy Obserwator zna tę zasadę? Antropolog kultury z pewnością słyszał o podwójnej moralności i przeczytał nie tylko „W pustyni i w puszczy”, ale nawet „Moralność pani Dulskiej”. Co innego jednak w ogóle umieć czytać, a coś kompletnie innego – umieć czytać ze zrozumieniem (osobny temat u My/Naczelnej).
Wychowanie (a dobre wychowanie w szczególności) polega na tym, że staramy się, aby nasze pociechy wyszły na ludzi i nie robiły innym tego, czego same nie lubią. Czego dzieci nie lubią i co dziewczynki (szczególnie te miłe i wrażliwe) wprawia w rozpacz i rzewne szlochanie? Nie lubią, jak się je obmawia, plotkuje na ich temat, wygaduje przykre rzecz itd. Na tym właśnie polega wychowanie, żeby ich nauczyć niekrzywdzenia innych obmową. Bo dorosłym, nawet jak są już zupełnie dorośli, o czym miłe wrażliwe dziewczynki powinny wiedzieć, też jest przykro. Nikt nie lubi być tematem drwin, szyderstw i ironii. Nikt nie lubi, gdy 10-ty anonimowy pisze o nas przykre rzeczy. Naprawdę, Pani Redaktor… Czy tu, czy na Pani Obsrywatorze, ludzie zostają tak samo obsrani. Proszę tylko spojrzeć – dwa wpisy, dwa tylko granaty w dwa sedesy i całą Cię, Miła Dziewczynko, ochlapało. Na tyle jesteś obryzgana, że jest jej przykro, a ochrony swoich dóbr będziesz dochodzić przed sądem.
Inny i jeszcze ciekawszy stosunek do krów wykazują Masajowie. Poza imponującym wzrostem, skłonnością do podskakiwania i wrodzoną śpiewnością, Masajowie wykazują ciekawą moralność, która przy prostoduszności Kalego, może przyprawiać wręcz o zachwyt. Zachwyt dla ich kunsztu w wpieraniu własnej winy. Masajowie nigdy nie kradną krów innym plemionom. Może ciężko w to uwierzyć, bo Masajowie łamią siódme przykazanie tak, jak wszystkie ludy świata. Masajowie ukradną swoim braciom wszystko, ale nie krowy. Czemu? To bardzo proste – Masajowie wierzą, że dobry Bóg podarował im kiedyś wszystkie krowy i wszystkie krowy na świecie należą do nich i tylko do nich. Masaj nie kradnie przecież czegoś, co i tak tylko do niego należy.    
Antropolog wyższej kultury z pewnością o Masajach słyszał. Być może (nie da się tego wykluczyć, a powieszenie ogłoszenia mogłoby to nawet potwierdzać), że My/Redakcja doznała kiedyś objawienia i sądzi, że jej i tylko jej dobry Bóg pozwolił na wolność słowa i nieskrepowane wyrażanie sądów. Tylko ona może wskazać temat i osobę, na której temat można sobie śmiało i bez krępacji narobić. Ona i tylko ona wskazać może – komu i co się należy od niej i jej zmoderowanych komentatorów. Niedawno za Wolterem napisała, że przyświeca jej/Im zasada, aby umierać za prawo wyrażania wszystkich poglądów.
Dobre! I trzyma się kupy. Jeśli ktoś z Was, Szanowni Komentatorzy, obsrał kogoś u niej na Obsrywatorze, to wiedzcie, że Ona, jak tam Was wtedy moderowała, gotowa była umierać, za Wasze prawo do obsrania. Gdybym ja chciała Ją obsrać na jej Obsrywatorze, to Anka/My/Naczelna też byłaby gotowa wykitować za moje prawo do wypróżnień. Co innego-tu. Nie, nie - tu nie mogę. Tu sąd i zamknięcie do ciupy.
Nim ona za to moje prawo umrze, mogłaby przynajmniej wyjaśnić, w którą stronę jej bliżej. Krowa Kalego, czy krowa Masajów? 
Podpowiem: jeśli u niej - Krowa Masajów, tu - Krowa Kalego.    

* uwaga o pogadance z dzieciakiem może być zupełnie chybiona. Równie dobrze może być, że „Gadał dziad do obrazu”.

niedziela, 13 listopada 2011

Nobel dla Ori(Anki)*

Łżyj, lecz znajże miarę!
Aleksander Gribojedow
„Mądremu biada”


Kim z wykształcenia jest gminna Oriana Fallaci? Gdzie i jak rozwijała swój kunszt dziennikarki – odważne reportaże w przedszkolnej gazetce ściennej, czy w domu na słomiance nad łóżeczkiem? Nie wiemy. Z lekkością łykała, czy z mozołem wkuwała trzecią zwrotkę nowej piosenki o „My jesteśmy krasnoludkach”? Czy była grzeczną i miłą dziewczynką z warkoczykami, czy może pyskatą smarkulą w pretensjach? Nie wiemy nawet, czy (typowy dla maluchów) okres nieodróżniania faktów od fikcji i skłonność do konfabulacji przeszedł bez większych problemów. Zagadką pozostanie, czy charakteropatyczna skłonność do kłamstw, zmyślania i manipulacji, a w rezultacie do autodestrukcyjnego niszczenia wszelkich, nawiązywanych z takim trudem więzi emocjonalnych, wynika z przejawianych w dzieciństwie postaw antysocjalnych, czy może to… jakaś grubsza sprawa? Być może kanapa u psychoanalityka to za mało i w tym przypadku trzeba chemii?
 Nic nie wiadomo o dzieciństwie Ori(Anki), lecz wypada jej życzyć, żeby wspominała je „po mickiewiczowsku”, jako  – „sielskie, anielskie”.
Dopiero młodość musiała okazać się „górna i durna” skoro wiosną wyznała: Usiłowałam skończyć najpierw Batorego, potem Traugutta, potem liceum w Piszu i w Szczytnie. Mądrość ludowa mówiąca przysłowiem, że „do trzech razy sztuka”, w tym wypadku zawiodła. U osób wybitnych i niepoślednich prosta mądrość ludowa zawodzi notorycznie, a sztuka usiłowania ukończenia liceum może potrzebować czasami aż czterech kolejnych odsłon. Dopiero Szczytno nie odprawiło (nie odprawiło?) przyszłej Naczelnej z kwitkiem, tylko dało kwitek potwierdzający przejście trudnego egzaminu dojrzałości.
Nie lękajcie się! – taki na przykład Reymont (ten od „Chłopów”) zaliczył aż kilkanaście profesji (w tym krawiec, aktor i pomocnik ciecia), nim został literatem, a w końcu i noblistą. A pisarz Sienkiewicz (ten od Stasia i Nel) przez pewien czas sam był redaktorem naczelnym, nim sięgnął po główną nagrodę wynalazcy dynamitu. Nim jednak My/Anka/Naczelna da nam swoim Noblem pociechę, zapytajmy raz jeszcze  retorycznie: czy nasza bohaterka skończyła szkołę średnią? Z pewnością, bo dalsze szczebelki kariery wymagały od niej tego kwitka. 
Nie wiadomo, co było przyczyną aż tylu prób sięgnięcia po maturę. Może miała pod górkę? Może uwzięła się na przyszłą Ori(Ankę) jakaś stara małpa z dziennikiem? Możliwe też, że system kształcenia realnego socjalizmu nie poznawał się na szczególnym geniuszu dziecka i z koziej ławki wylewał je razem z kąpielą. Zamiast w trzech łykach pokonać Batorego, ślęczała jeszcze w ławkach Traugutta, Pisza i (słynnego kiedyś z browaru) Szczytna. W czasach, gdy w liceach nikomu jeszcze nie śniło się o dysgrafii, ADHD i chorobie szalonych krów, wielu świetnie się zapowiadających, lecz niepokornych i niepasujących do ram szkoły literatów, skazanych było na jedyną możliwą wówczas drogę samorealizacji – zjazd pod budkę z piwem.
Coś głębszego musi jednak być w tej niechęci do szkoły, skoro do dziś Naczelna nie może jej wybaczyć – wspomniany Ronkiewicz i podstawówka w Ukcie, przed którą nasza pociecha tak bardzo chce obronić własną pociechę, wysyłając ją do Mikołajek lub… Batorego. Jakiś uraz musiał pozostać i dziś słowo „szkoła” działa na My/Naczelną niczym tłusty giez na chudą krowę.
Za to Batory przeszedł do infantylnej legendy (ech, ta konfabulacja) i w pamięci Ori(Anki) rozrósł sie do archipelagu Wysp Szczęśliwych. Liceum im. Batorego taką ma renomę dla jej absolwentów (i zupełnie epizodycznych uczennic), że potrafią się skrzyknąć we wszystkich zakątkach świata. My/Naczelna wylądowała onegdaj z przyjaciółką na egzotycznej wyspie (My nie precyzuje, która z kozich wysp – Poliegos, Fuerteventura, czy Capri, była zwiedzana), gdzie zwiedzały knajpę. Jak to się czasem w knajpach zdarza (upał, muchy i ciepła lemoniada) kumpela nie wytrzymała tempa i zasłabła. A może to ta sałatka? Naczelna krzyczała, krzyczała i nic  - w knajpie pełnej bezdusznych bydlaków, nikt nie zareagował. Wtedy Ori(Anka) zrobiła coś wprost genialnego – ryknęła na cały głos „Batory!”. Część gamoni rzuciła się do okien, podziwiać nasz transatlantyk, a jeden pan to nawet reanimował. Nie wiadomo, jak (dwa palce do gardła, czy wiadrem wody?), ale pewnie swojsko, bo on też był po Batorym. W bonusie dostały od starszego o 30 lat szkolnego kolegi jeszcze parę tygodni chaty. Bo „batorzaki” trzymają się razem.
Nauka z tego płynie taka:
– jeśli gdzieś, kiedyś w knajpie zacznie Wam się nagle hepać,  pocznie Was mulić i dopadnie Was pijacka czkawka – nigdy nie krzyczcie „Ukta!”.
– jeśli czujecie w sobie przemożną wolę dania ryjem w niedojedzony bigos, a śledzikowa zakąska zacznie wypadać Wam nosem, to nim padniecie bez czucia pod stół – wymamroczcie choć jeden jedyny raz „p-a-t-o-r-y-y-y…”. Może pomoże. 
Tym „Batorym” będzie My/Naczelna epatować każdego i od niego zaczynać autoprezentację.  Jakkolwiek tam nie było z maturą Naczelnej, matura Naczelnej poprzedzała Naczelnej studia, a o swoich studiach My/Naczelna w październiku ubiegłego roku pisze tak:
Co więc mamy? Mamy antropologa kultury. No cóż – wprawdzie ta antropologia była na polonistyce, ale to właściwie nieistotnie. Nie ma się czego wstydzić i spokojnie można machnąć ręką – z polonistyką miała pani antropolog raptem tyle wspólnego, że musiała odwalić starocerkiewny i gramatykę opisową. Niech na jej korzyść świadczą te poprawki z fleksji i fonologii… No przecież to nie była Jej wina, że antropologia była na polonistyce!
Ciekawe, że za cztery miesiące (luty 2011r.) ta wstydliwie wypierana polonistyka stanie się powodem do przeskoczenia szczebelka na grzędzie:      
Co więc mamy tym razem? Mamy podwójnego magistra (socjologa i antropologa kultury), a jak mamy  jeszcze dobrą wolę (mamy?), to potrójnego, bo polonistykę też możemy sobie w to wliczyć. Proponuję, żeby tę wolę mieć, bo skoro musiała „odwalać starocerkiewny, gramatykę opisową i kilka innych rzeczy”, byłoby draństwem z naszej strony jej tego nie uznać! Anka/My/Naczelna jest socjolog, antropolog i „Pani od Polskiego”. Z takimi papierami już dawno powinna była zostać odpowiednio, za przeproszeniem, wykorzystana! Jeśli nie w gimnazjum i nie w liceum, to przynajmniej w Ukcie.
To nie wszystko. W połowie maja nasza Oriana znów podnosi sobie poprzeczkę:
Yyyesssss!! Nasza Fallaci maturę robiła w czterech krokach, magisteria w dwóch, a doktorat w jednej odsłonie. My, Ruciane-Nida, mamy swojego doktora! Żaden tam doktor od grypki, chrypki i wysypki, tylko poważny doktorat z socjologii. Pisz może nam nafiukać, Mikołajki mogą nam skoczyć, a w stronę Piecek nie chce nam się nawet zieeeewnąć… Ten doktorat  z socjologii jest nasz wspólny i on się nam należał już od dawna. Ten doktorat może nie mieć oleju w głowie, piątej klepki i równo pod sufitem, ale ma ambicję i awansuje. Nasza kura – rekordzistka pokonała już wszystkie szczebelki na drabce i właśnie wlazła na dach kurnika. Podfrunie? Z Noblem pewnie trochę potrwa, ale cała Kwiatowa prosi pod choinkę o „doktora habilitowanego”.

* - Tytuł znów może być mylący. Oriana Fallaci była wybitną dziennikarką i intelektualistką. 

czwartek, 10 listopada 2011

Paszkwil*

Motto:
Z kogo się śmiejecie?
Sami z siebie się śmiejecie!
                                Mikołaj Gogol „Rewizor”

   
To będzie paszkwil. To będzie pamflet i satyra na głupotę ustrojoną w powagę dziennikarstwa, przywdziewającą strój lokalnego recenzenta i uzurpującego sobie prawo wypowiadania się w imieniu. Czyim? Wszystkich! Szczególnie ludzi zatroskanych wspólnymi sprawami, dolą bliźnich, bezrobociem i brakiem perspektyw, lokalną polityką, śmieciami na ulicy, cenami w Biedronce i wszystkimi wielkimi problemami małego zadupia. To będzie paszkwil na powagę, którą z bujdy, bezczelnego tupetu, kłamstewek, pomówień i manipulacji wykreowali sami mieszkańcy. O ile czytelnicy, wstrzemięźliwi w komentarzach na Obserwatorze, kreowali ją tylko poprzez liczbę wejść na stronę, to komentatorzy blogo-gazety Pani Ani, Anki i Naczelnej w jednym, stworzyli potworka, który zdołał zawładnąć umysłami wielu ludzi. Zbyt wielu.
I tu jest pierwsze zasadnicze nieszczęście naszej gminyw pogłowiu ludzi mądrych stwierdzić można straszliwy i chroniczny deficyt. Rucianemu-Nidzie po prostu ich brakuje lub przyciśnięci i stłamszeni wszechogarniającą, krzykliwą głupotą, siedzą cicho. Nasza bohaterka romantyczna wpasowała się w tę szczelinę i półmrok doskonale. O ile przyrodzonej mądrości wykształcenie nie jest potrzebne, to jego brak głupocie sprzyja. Zresztą nad brakiem porządnego kształcenia biadała, ręce załamując, sama Anka/Naczelna, aż wreszcie winnego znalazła w dyrektorze Ronkiewiczu. On ci to sprawił i przez niego wszystko się stało, jak napisano w piśmie. Wyniki gimnazjalne niezbicie dowiodły, że fatalny poziom szkolnictwa jest przyczyną całego zła, a Ronkiewicz złamał przyszłość kolejnemu pokoleniu miejscowej ciemnoty. To przez takich ludzi nad Rucianem nigdy nie wzejdzie jutrzenka oświecenia, a kolejne pokolenia matołów będą powielać sposób na życie odziedziczony po swoich matołowatych rodzicach. Jako osoba wykształcona, bo „Batorzanka”, polonistka – antropolog kultury, a przede wszystkim doktor socjologii, Anka/Naczelna powinna była wprawdzie wysilić swój aparat i poszukać głębszych przyczyn, niż ten Ronkiewicz, ale wykształceniem Naczelnej, a właściwie jego brakiem, zajmiemy się w innym miejscu.
Tutaj wystarczy powiedzieć, że w myśl zasady – „na bezrybiu i jednooki królem” stała się Anka/Naczelna dla wielu symbolem wielkomiejskiego blichtru, wykształcenia i poloru. Jej znajomości wśród polityków, ministrów,  dziennikarzy i wszystkich wielkich tego świata (osobny temat) zapierały dech jej rozmówcom i czytelnikom, przez co stała się niekwestionowaną primadonną lokalnej mydlanej opery. Opery, której mydlane bąbelki sama nadmuchiwała, póki nie zaczęły po kolei pękać, aż okazało się, że nikogo nie zna, nic nie może, a przede wszystkim nikt się do niej nie przyznaje i nikt nie chce mieć z nią do czynienia. Dziś widać, że na scenie stoi chuda zmokła kura, która przez cały czas udawała nioskę – rekordzistkę. Bo czy osoba tak ustosunkowana siedziałaby w zapadłej dziurze i toczyła wojny z sąsiadami? Czy doktor socjologii (doktor to prawie uczony!) nie znalazłby sobie porządnej pracy w Warszawie czy  Olsztynie, zamiast siedzieć w Pacanowie? Czy zamiast wojować z jakimiś gminnymi idiotami o sprawy innych gminnych idiotów, nie znalazłaby sobie własnego ogródka z kapustą?
A może jest odwrotnie i Anka/Naczelna to Don Kichot i (o)błędny rycerz, który świętą sprawę ogólnego dobra stawia wyżej, niż dobro własne, dziecka i matki? Wróciła tu wiedziona bożym nakazem prosto z salonów Warszawy, aby bez reszty  poświęcić się swoim bliźnim? Założyła gazetę, by wytropić i napiętnować wszystkich wielkich złoczyńców małego świata, aferzystów i oszustów, lokalnych kacyków i drobnych polityków, a także zwalczać moralny brud, ideowy smród i mentalne ubóstwo? Może to dla nas i dla naszej bezinteresownej kurpiowskiej nienawiści prowadzi tę stronę internetową, na której możemy się bezkarnie  nawzajem opluwać i poniżać? Może dla odrobiny higieny psychicznej odwiedzamy kloakę, gdzie każdy może się, za przeproszeniem „wysrać na sąsiada” i jeszcze wypisać na ścianie własnym palcem swojego Nicka? Może potrzebujemy takiego miejsca, gdzie każdy może wyrzygać swoją nienawiść do drugiego człowieka?
Jeżeli tak, to Anka/Naczelna ma tę funkcję dla zbiorowej psychiki społeczności Rucianego-Nidy, jaką sedes ma dla układu trawiennego. Raz na jakiś czas nawet wstydliwa królewna musi iść przez błoto za stodołę. Prostaczkowie zza stodoły nawet nie wychodzą.
I tu jest drugie zasadnicze nieszczęście naszej gminy! – Obserwator nie jest medium informacyjnym, tylko publiczną darmową toaletą, z której pewna część mieszkańców pragnie skorzystać. Królowa tego szaletu zaprasza, wydaje z rolki papier i zamyka drzwi intymnej kabinki komentarzy. Każdy porządny czytelnik rozsiada się wygodnie, ogląda nadruk na podanym papierze i ulżywszy sobie i kiszkom, znów czuje się porządnym człowiekiem. A królowa cieszy się i zaciera ręce, że interes jej kwitnie.
Ten paszkwil będzie o tym, jak Anka/Naczelna zbudowała publiczny wychodek i jak on działa. Będzie o naszych sposobach publicznego załatwianiu fizjologicznych potrzeb, czyli tym, co interesuje nas najbardziej. Przede wszystkim jednak niniejszy paszkwil ma opisać, kim jest sama królowa i co trzeba mieć we łbie, by chcieć zostać kierowniczką sracza. Do jego napisania zbierałam się od dawna, jednakże dopiero jej kolejna światła myśl sprzed kilku dni stała się bezpośrednim impulsem. Jej kompletny brak pojęcia, o czymkolwiek by nie pisała, zawsze mnie onieśmielał, a ta sztucznie maskowana durnota aż przyprawiała o zupełnie już niestosowny w tym wieku rumieniec.
Pani Ania, Anka, Naczelna i jej ulubione „My” (świadczące przynajmniej o rozdwojeniu jaźni) jest mistrzynią jadowitej krytyki i hałaśliwego obszczekiwania. Ilość wystrzeliwanych słów przypomina CKM. Gdy jednak sama ma wpaść na pomysł, to szuka go po bezkresnych pustkowiach swojej główki, niczym po ukraińskim stepie. Wtedy ten CKM ma ciężki problem z kapowaniem. Parę dni temu (już po referendum, a jeszcze przed wyborem „trzeciej siły”) podzieliła się z całą galaktyką swoimi rozterkami – jaki powinien być ten ktoś, komu wyborcy powinni powierzyć losy gminy?
„Myślę o jakimś rzutkim menadżerze, zimnym fachowcu, apolitycznym, psychicznie w typie Ryszarda Petru. Kimś kompletnie z zewnątrz. Dać mu robotę i kazać wyciągnąć nas z bagna. Wolna ręka w zatrudnianiu i zwalnianiu urzędników. Może to by coś dało?”
A po co zaraz Petru?! Anka/Naczelna już dziś ma mój głos. Myślę o rzutkiej, zimnej i apolitycznej, a psychicznie w typie Koziołka-Matołka żurnalistce - grafomance. Może to by coś dało?
Będzie oszczerczy i szkalujący, czyli wart swego bohaterki.
Będzie mieszał fakty z fikcją, czyli to, co uwielbia jego bohaterka.
Będzie powtarzał bzdurne plotki i najprawdziwszą prawdę. Bo przecież prawdę jego bohaterka ukochała najbardziej. „Jesteśmy nie do kupienia” – krzyczy jej neon. Sprawdźmy, jak zrobić chodliwy towar z chały i tandety. 

* - Tytuł może wprowadzać w błąd. Jest to efekt zupełnie niezamierzony i powinien w trakcie czytania ustąpić. Treść wpisu w ogóle nie odnosi się do urody jego bohaterki, choć ta stanowić może przedmiot oddzielnych studiów...