poniedziałek, 11 listopada 2013

Człowiek, który rozmawiał z Leninem



Najpierw stary kawał.
Jest rok 1906. Zima. Noc. Tajga. 250 km do Irkucka. Wyją głodne wilki. Kulący się od mrozu człowiek stuka do okienka małej chatki. Zapala się świeca.
- Kto tam? – pyta zaspany głos.
- To ja, Władimir Iljicz Uljanow. Otwórzcie…
- Sp…dalaj!
Jest rok 1976. Lato. Dzień. Tajga. 250 km do Irkucka. Stara, mała chatka, a przed nią tablica:
W tej chatce mieszkał człowiek, który rozmawiał z Leninem.
   
Epos to taki gatunek epiki, gdzie życie legendarnych lub całkiem prawdziwych bohaterów przeplata się z historią narodu. W takim eposie (czasem „epopei”), jak i w całej epice, często historyczne fakty, miejsca i daty przeplatają się z bajdurzeniem, blagą i pytlującym szczebiotem narratora. Takie prawo tego gatunku, że narrator może sobie puszczać wodze wybujałej fantazji, a nawet gdyby sobie w trakcie popuścił, to i tak nikt mu nic nie powie. Od eposu nie wymaga się przecież, aby przedstawiał prawdę, bo zmyślenie czasem bardziej jest budujące, niż prawda. W niektórych wypadkach dla narodów, w innych – dla autora.
Czy mickiewiczowski „Pan Tadeusz” jest eposem, to na razie nie rozstrzygnięto, ale ruciańsko-nidzki „Pan Tadeusz, wspomnienie” o swojej epopeiczności rozstrzygnął sam za autorkę. Przyjrzyjmy się zresztą dziełu:
Obecność narratorko – autorki, choć to tylko taka, za przeproszeniem „Mysza”, co kawę poda, na kserze pokseruje i do biura OKAP-u podprowadzi, wyakcentowana jest bardzo mocno. Jaka z niej tam, Panie Premierze, „Pani”, kiedy to dwudziestolatka ledwie, koza jeszcze, którą dopiero Pan – człowiek-legenda, kilkanaście (!) razy przewieziesz na spotkania do najdziwniejszych rejonów Polski. Nie sam – się rozumie, bo ma się rozumieć, że ze swoim przyjacielem, Bronisławem Geremkiem. Przy okazji wydało się, że najdziwniejsze rejony Polski, a jest ich, jak się okazuje, kilkanaście, położone są w pasie od Ustrzyk po Warkę. Wprawdzie nie dowiadujemy się, których Ustrzyk, bo od Górnych do Dolnych jest z 50 kilometrów i parę „najdziwniejszych rejonów Polski” dałoby się po drodze znaleźć, lecz poza obecnością narratorko-autorki, da się też dookreślić czas i miejsce akcji, a więc ramy geograficzno-historyczne eposu. Przyszła Naczelna żadnych wprawdzie nadludzkich cech nie ma i tytanicznych misji nie wypełnia, wyakcentowana jest dobitnie, że i przy narodzinach i przy połogu polskiej demokracji była! Wspomnijcie, Szanowni, coście wówczas robili? Kartofle obierali, firanki prali, zamiatali obejście? Kozy pasali, No właśnie! A ona w tym czasie tę pępowinę… Aż mi dech zapiera…
Czasów i miejsc, jako niezbędnych składników przedstawionego w eposie świata, jest kilka. Najpierw kawiarnia Niespodzianka, gdzie Naczelna in spe [(tu wyjaśnijmy np. Panu Mundkowi, co łacinę polubił, że „in spe” znaczy „przyszła”) tu wyjaśnijmy np. Panu Mundkowi, że „przyszła” znaczy „w przyszłości”, a nie, że ta „przyszła Naczelna” przylazła do kawiarni Niespodzianka)] podała Panu Premierowi „jakąś kawę”. Tam go zobaczyła po raz pierwszy, ale nie zamieniła z nim ani jednego słowa… Cholera wie, jaki był powód tego niezamienienia? Czy to ta jego zapowolność, czy raczej ta szarość? Aż cud, że Naczelna in spe (Panie Mundku, Pan wie o co chodzi) w ogóle dostrzegła tego niedostrzegalnego człowieka!
Cudów jest więcej, bo jak je zestawić, to trudno się połapać w narracyjnej potoczystości Naczelnej. W drugim akapicie Naczelna pisze:
„Poznałam Pana Tadeusza w czasach dla Polski niesłychanie ważnych – w roku 89, kiedy rodziła się polska demokracja. Byłam członkinią ROAD-u, a Pan Tadeusz został premierem. Pierwszym premierem niepodległej Rzeczypospolitej.”
Dość ciekawe, bo T. Mazowiecki został premierem 24 sierpnia 1989 r., więc poznali się po tej dacie. Skoro pisze, była członkinią ROAD, a on „został premierem”, to możemy się domyślać, że Pan Tadeusz „niedawno”, „właśnie” lub nawet „przed chwilą” został tym premierem. Nie tylko że dość ciekawe, bo nawet bardzo ciekawe. ROAD, czyli Ruch Obywatelski – Akcja Demokratyczna  powstał 16 lipca 1990 roku w odpowiedzi na powstanie PC. Czyżby Naczelna in spe (panie Mundku, oko do Pana…) już rok wcześniej wiedziała, że ROAD powstanie, przy pisaniu swojego wspomnienia pomyliła buteleczki z lekarstwem, czy też sama założyła wtedy ROAD, ale to był zupełnie inny ROAD? Możliwe, wszystko możliwe lecz żeby poznać nieprzeniknione musimy przeskoczyć do akapitu nr 3.
            Trzeci akapit, choć tak obfity w nazwiska i miejsca, rozjaśnia jeszcze mniej. Powiedzmy (dopuśćmy), że jest rok 90, ROAD już istnieje, a T. Mazowiecki (wychodzi, że od roku) jest premierem. Miejsce: Niespodzianka. No więc siedzi sobie Pan Tadeusz w Niespodziance, pośród tych wszystkich przystrojonych w swetry Bujaków i Janasów (o!, w kącie znów Kuroń kłóci się z Michnikiem!), a Pan Tadeusz siedzi sobie, tak siedzi, siedzi i pod skorupą powolności z potworną szybkością kręci trybami tej swojej niesamowitej, niemal nieomylnej maszyny. Kręci, kręci pod skorupą, a tu, ni z gruchy – ni z pietruchy, wśród rozgardiaszu i fajerwerków Niespodzianki, wyrasta przed nim jakaś Anka. I ta Anka nie pamięta, o co chodziło. Chyba jakąś kawę mu podała, czy co? Pamięta za to, że to tam zobaczyła go po raz pierwszy i że nie zamieniła z nim ani słowa. Hm… Jak to zebrać do kupy, to trudno się połapać, gdzie, kiedy i czy w ogóle nasza Naczelna Go poznała?! Bo co to znaczy kogoś poznać, jeśli nie zamieniło się z nim ani słowa? Poznała go w 89, a zobaczyła po raz pierwszy w 90. Może czwarty akapit nam pomoże?
Taaa…, akurat! Kilka miesięcy po nie poznaniu (choć zobaczeniu bez zamienienia jednego nawet słowa z człowiekiem, którego poznała rok wcześniej, gdy była członkinią nieistniejącej jeszcze partii) premiera Mazowieckiego, Naczelna in spe (p. Mundku…) trafia do „OKAP-u, klubu opozycji w Sejmie RP”. Skoro ten sejm napisali Naczelna przez wielkie „eS” i w dodatku z dodatkiem „RP”, to możemy się domyślać, że chodzi naszej Naczelnej o OKP, czyli o Obywatelski Klub Parlamentarny, które w skrócie swej nazwy wielkiego „A” nie posiadał.
Jaki to był czas, tych kilka miesięcy później? Cholera ją wie, tę, jak to ona o innych lubi mówić, „akolitę” ROAD, UD, UW, PD, a ostatnio chyba już tylko PKS? Podskoczyła też, i to znacznie, w rankingu profesji, bo z Anki od podawania jakiejś kawy w Niespodziance, stała się Anką od noszenia jakichś papierów. No i od ksero, co bawiło ją szalenie, a nobilitowało w jakimś sensie. Czy zachowała kusą spódniczkę, krótki fartuszek i czepeczek kelnerki? Nie wiemy. Dowiadujemy się za to, że tu (po raz trzeci chyba) poznała po raz pierwszy Pana Tadeusza, bo go spotkała. Spotkała go „nad ksero”.
No i znów to samo, czyli co artystka miała na myśli?! Pisze tak:
Nad tym ksero po raz pierwszy spotkałam Pana Tadeusza...” Choć myśl Naczelnej jest zawsze niedościgle górnolotna i nie raz już Naczelna lewitowali, to przecież nie spotkali się „nad ksero” w sensie dosłownym, tylko przy ksero. Tyle, że oni się nie spotkali, tylko Ona spotkali jego. No więc, co artystka miała na myśli? Z tekstu wynika, że przyszła Naczelna stali i obsługiwali, On przyszedł, przeprosił i poprosił o wskazanie. Na co Ona warknęli, machnęli, rozpoznali i parę centymetrów od siebie zobaczyli… Nasz Premier i Nasza Pani Redaktor (in spe – Panie Mundku! Pan w tym czasie stawiał w branży pierwsze kroczki!) No więc spotkała go, a potem pokierowała. A On, Wielki On, dziękował jej zamyślony. Zamyślony, (…bo Pan Tadeusz był rewelacyjnym analitykiem i pod skorupą powolności z potworną szybkością kręciły się tryby niesamowitej, niemal nieomylnej maszyny…), która właśnie kombinowała, skąd on tę przemiłą i wszelkiemu stworzeniu na ziemi życzliwą osobę zna. No nic – zanim Pan Tadeusz przypomni sobie, my spróbujmy zgadnąć, kiedy to mogło być? Może akapit piąty?
            Nim piąty nam pomoże, zauważmy tylko z jakim nabożeństwem i rozstrzałem Naczelna odtwarzają dialog Naczelnej z Panem Premierem. Toż w dziurach pomiędzy wersami zmieścić by można trzy garści szczegółów, a zamiast tego jest liche:
„Pani?! Miałam 20 lat, a przede mną stał człowiek-legenda. Pani?!
Widocznie, gdy Naczelna mieli 20 lat, jeszcze nie pochodzili z możnego rodu Sapiehów, którym kłaniać się winni wszyscy premierzy i prezydenci.
A właśnie, prezydenci! Akapit piąty wspomnienia Naczelnej o Panu Tadeuszu donosi nam, że kilka tygodni później niejaki Olek Hall (zna ktoś człowieka?) przyszedł „…do siedziby ówczesnej już Unii Demokratycznej…”, żeby przekazał Myszy informacją od Tadzia, że ten zna ją z Niespodzianki, gdzie ta cała Mysza podawała mu kawę. Olek jeszcze prosi, a właściwie to nawet jakby trochę żąda, żeby Mysza nie pytała Olka o co chodzi, bo Olek nie ma pojęcia, o co Tadziowi chodzi. Tak więc po tylu tygodniach Pan Premier pamiętał, żeby przez swojego osobistego ministra przekazać Myszy, że pamięta i samą Myszę i tę jej kawę.
Spostrzeżeń ciśnie się tu kilka.
Pierwsze: Ależ to musiało być spotkanie! Ależ to musiała być kawa! Czy ona go tym ukropem oblała, że tak ją popamiętał? Przez grzeczność nie zapytam, czy jest na tym świecie ktoś, kto na swojej drodze spotkał Naczelną i jakoś jej nie zapamiętał…
Drugie: Ależ to musiał być jełop, ten Olek! Tadziu woła swojego osobistego ministra i mu mówi: pójdziesz Olek do siedziby Unii Demokratycznej i powiesz Myszy, że ją pamiętam z kawiarni Niespodzianka, gdzie mi podała kawę. Proste. No więc przychodzi ten Olek i mówi, że Tadziu mówi, o co chodzi, ale sam nie wie, o co chodzi. No i jak oni mieli te wybory prezydenckie wygrać?! Tu zaczyna się spostrzeżenie trzecie.
Trzecie: Ależ to były czasy! W kilka tygodni po spotkaniu Naczelnej in spe (panie M…) i premiera przy ksero, Olek przyszedł do siedziby „ówczesnej już Unii Demokratycznej”. Jeśli przyjąć, że UD została powołana po przegranych przez T. Mazowieckiego wyborach prezydenckich (pierwsza tura – 25.11.1990), to Naczelna in spe (wiadomo!) ominęła we wspomnieniach swój udział w wyborach! To były takie czasy, taki młyn i taka karuzela, że Naczelnej nie starczyło pamięci, by to wszystko spamiętać. Może sobie jeszcze przypomni?
Zapamiętała natomiast wspólne wyprawy z Tadeuszem Mazowieckim i Bronisławem Geremkiem. Z tym, że pamięta je w sposób dla siebie właściwy, a dla czytelnika nieprzyzwyczajonego do pisarstwa Naczelnej w sposób szczególny. Pisze np. tak:
„Jeszcze za życia Bronisława Geremka, Jego przyjaciela, kilkanaście razy jeździłam z oboma Panami na spotkania w najdziwniejsze rejony Polski - od Ustrzyk po Warkę.”
No, ja nie wiem, jak tam u Naczelnej w głowie do takich rzeczy, ale ja tam wolę wybierać się w podróże z osobami jeszcze za ich życia. Być może, że w najdziwniejszych rejonach Polski wizyty z najbardziej nawet szanowanym umarlakiem są na porządku dziennym, jednak ja bym się chyba nie zdecydowała. Jeśli Naczelna kilkanaście razy była w podróżach z Geremkiem żywym, to ile odbyła ich z nieboszczykiem?
Ostatnim wspomnieniem Naczelnej są gratulacje dla jej syna. Tak się złożyło, że cały krąg przyjaciół, niczym łańcuszek św. Antoniego, złożył się do kupy, aby Anka otrzymała gratulacje od Pana Tadeusza. Wprawdzie Anka otrzymała gratulacje przeznaczone dla syna, a synowi pogratulowano antenatów, jednak przez samo ich otrzymanie i przekazanie, jakaś część gratulacji spływa na Naczelną. Naczelna nie spodziewała się ich i dziękuje Panu Tadeuszowi za wszystko…
I za co? Za co ona to wszystko tym wszystkim, porządnym przecież ludziom robi? Szkoda ich wszystkich na taki epos, gdzie narrator świeci cudzy światłem. Nawet nie odbitym.  Ostatecznie zawsze może sobie palnąć tabliczkę, że rozmawiała z Leninem.   

niedziela, 13 października 2013

Advocatus separatum pod strzechą



   „Przeczytałam gazetkę gminną.” – donosi Naczelna w pierwszym zdaniu niebanalnie przez nią zatytułowanego artykułu „Przeczytałam gminną gazetkę”. Już z pierwszej strony gazetki  do oczu Naczelnej rzuciła się zajawka pt. „Wspólnota bije się w pierś” (kursywą, bo… później), więc Naczelna odnalazła tekst i wpadła w zachwyt. Zważywszy, że wcześniej przy czytaniu gazetki (szmaty, bilda i inne takie) potrafiła padać na kolana, padać ze śmiechu, spłakać się ze śmiechu i inne takie, zachwyt Naczelnej może wydać się osobliwy. Nie dajmy się jednak zwieść – Naczelnej zachwyt nad gazetką z zasady bardzo źle gazetce wróży. Poczytaliśmy gazetkę, poczytajmy Naczelną. Może i nas zachwyt trafi?
   „Całość przejrzałam po łebkach -  uderzyło mnie, ze burmistrz o swoich adwersarzach ze Wspólnoty pisze z małej litery.” – pisze Naczelna i nie wie, czy to „wyjątkowy brak szacunku”, czy tylko byk ortograficzny? Naczelna więc wyjaśnia, że nazwy własne piszemy z dużej, zaprasza na korepetycje do pani od polskiego swojego syna, a nawet służy podręcznikiem czwartoklasisty, czyli też swojego syna. Czy Naczelna zapłaci za te korepetycje i ewentualnie z czego zapłaci, tego już nie pisze.
   Sprawdźmy więc gazetkę i my. Sprawdźmy, a nawet policzmy. No, trzeba przyznać Naczelnej, że jak na przeglądanie całości tylko po łebkach, Naczelna mają sokoli wzrok. Bardzo sokoli, a nawet najsokolszy w całej gminie! Wyrażenie „Wspólnota” pada w tekście równo 20 razy. Na tych 20 użyć słowa „Wspólnota”, jedna „wspólnota” jest z małej. Ile to będzie? 5 procent? Wychodzi, że burmistrz wyraża wobec Wspólnoty zawrotne 5% „wyjątkowego braku szacunku”. Trudno byłoby uznać, że jedno małe „w” miałoby świadczyć o wyjątkowym lekceważeniu i pogardzie. Co więc tak grzmotnęło Naczelną – 5% błędu, czy to,  że pozostałe 19 razy burmistrz Wspólnotę uszanował? Mnie zdzieliło, że nasza doktor od socjologii, przeglądając całość tylko po łebkach, wytrzeszcza swoje najsokolsze, aby tego jednego ortografa znaleźć. Jeżeli pisze, że w zajawce wyczytała, że „Wspólnota bije się w pierś”, po czym odnalazła tekst i wpadła w zachwyt, to znaczyłoby to, że tekst przeczytała z uwagą. Jak udało jej się przejrzeć go jednocześnie go tylko po łebkach? Ale czy to pierwszy raz Naczelnej trzeszczy pod strzechą?
   Nie rzuciło się Naczelnej w oczy, że w zajawce stoi jak byk „Wspólnota bije się w piersi”. Tu bardzo sokoli wzrok Naczelnej zawiódł Naczelną. Wypada więc wyjaśnić Naczelnej, że w związku frazeologicznym z użyciem wyrażeń „bić się” i „pierś”, to drugie występuje zawsze w liczbie mnogiej. One są tam obie, te piersi – lewa i prawa. Inaczej będzie to byk i niech Naczelna wprosi się na korepetycje do pani od polskiego swojego syna, poczeka, aż syn będzie miał odpowiedni podręcznik lub przejrzy własne notatki ze studiów. Bo przecież pamiętamy, że „na obu magisterka”.
   Na korepetycje u pani od polskiego, do synowskich podręczników i własnych notatek trzeba odesłać Naczelną z powodu zadziwiającej mnogości innych powodów. Gdy Naczelna rozwodzą się, gdzie i na jakiej tincie co zamieszczono i czym przyozdobiono, jedno ze zdań napisało jej się tak:
Ta część przyozdobiono zdjątkiem naszego Drogiego Włodarza, który przekłada jakieś papiery na biurku -  znak, ze pracuje, a nie gada do czajnika.
   Chodzi o sam początek zdania, gdzie prędkość w zapisywaniu myśli utalentowanej dziennikarski nie pozwoliła jej na staranne dodawanie ogonków. Literówki Naczelnej to normalna sprawa i gdyby była staranniejsza, stałoby zapewne jakieś „Tą część przyozdobiono zdjątkiem…” itd. Tak się składa, że ta akurat literówka Naczelnej się opłaca. Naprawdę. Wprawdzie wyszedł bełkot, lecz ten bełkot Naczelną broni. Bo czym jest jakaś „wspólnota” przez małe „w” jakiegoś ciemniaka od jakiejś gazetki, jeśli prawdziwa żurnalistka po Batorym miałaby napisać, że „Tą część przyozdobiono zdjątkiem naszego Drogiego Włodarza…”?
   Ależ Pani Anko – zawołałyby pragnące zachować anonimowość stałe czytelniczki, Andula-Marionetko jedna – zaszczebiotałby kolega po piórze ze stażem, Naczelna – ryknęliby ze śmiechu wielbiciele z Obsrajtucha, czy innego obesrańca, a stara Halbersztatowa zaklęłaby w  piętnastu wymarłych językach.
   Chodzi o to, że „część” jest rodzaju żeńskiego, a z zaimkiem „ta”  i  w mianowniku (kto/co?) to jest „ta część”, w narzędniku (z kim/z czym?) będzie „tą częścią”, lecz my tu mamy biernik (kogo/co?). A w bierniku zaimek ta ma formę . Tak więc, nie „Tą część przyozdobiono”, a „Tę część przyozdobiono”, o czym dziennikarz, co to powinien o język dbać, najsampierw powinien znać. Cóż, jenzyk polska trudna jenzyk i miejmy nadzieję, że przynajmniej syn pani po Batorym i polonistyce posiądzie sztukę odmianów końcówków w stopniu o stopień od mamy wyższym.   
   Są jednak w tekście Naczelnej znacznie lepsze sokoły. Naczelna piszą:
Najwyraźniej burmistrz Oplach (burmistrz w tym przypadku nie jest nazwą własną pana Opalacha, więc pozwólcie Państwo, ze pozostane przy małej literze) robi za advocatus diaboli Wspólnoty.”
   Nie, wcale nie chodzi o to, że zjadła „a” w nazwisku, co w wypadku zapisu cudzego nazwiska może świadczyć o wyjątkowym braku szacunku, a co z kolei w wypadku Naczelnej nie jest niczym nadzwyczajnym. Chodzi o to, że adwokat diabła ma swoje jedno dość precyzyjne znaczenie, a drugie potoczne. Pomijając nawet, że Naczelna chcą błysnąć, konia z rzędem jednak temu, kto pojmie i wyłoży, o co Naczelnej chodzi i w jaki sposób ten burmistrz miałby być tym advocatusem diaboli Wspólnoty. Owszem, można coś, że ten… Że Wspólnota swoje, a burmistrz swoje… Że różnica zdań, że konflikt, jednak zdaje się, że Wspólnota jest w mniejszości, więc dlaczego on jest ich, a nie oni jego?
   Naprawdę ciekawe, bo myśl ta okraszona jest równie ciekawą intelektualną nadbudową. Naczelna czyta dziwny tekst i biustów nie widzi. W oświadczeniu Wspólnoty też nie znalazła żadnego bicia się w piersi, a samo oświadczenie jest, uwaga!, votum separatum do tego, co robi burmistrz i jego radni.
   Z pewnym takim jakby speszonym zakłopotaniem trzeba przyznać, że w Obserwatorze robi się coraz ciekawiej. Ciekawe też, co kłębiło się Naczelnej pod strzechą, gdy tak sobie to wszystko pisała. Coś oprócz herbatki? Votum separatum to tyle, co zdanie odrębne. Nie każdy jednak, kto ma inne zdanie niż reszta świata, wygłasza zaraz votum separatum. Owszem, Wspólnota ma w sprawie obligacji (bo to o nie tu chodzi) inne zdanie i tę opinię wyraża w oświadczeniu. Nie jest to jednak żadne votum, bo Wspólnota jest w opozycji i z natury rzeczy ma inne zdanie, niż reszta rady. Gdyby, powiedzmy, p. Vogel, którego nazwisko, jak twierdzi Naczelna, odmieniane jest przez wszystkie przypadki, a tak naprawdę przez 3… No więc, powiedzmy, gdyby p. Vogel wygłosił oświadczenie Wspólnoty, a jeden z radnych Wspólnoty wstałby, powiedzmy, i powiedział, że się z oświadczeniem nie zgadza, to dopowiedzmy, wtedy byłoby to rzeczywiście votum separatum. Powiedzmy to – tak jak burmistrz nie jest żadnym adwokatem diabła Wspólnoty, tak Wspólnota nie wyraziła swoim oświadczeniem żadnego votum separatum. Powiedzmy to wprost – to, że nasza Naczelna plecie głupstwa, jest czymś zwyczajnym i mało zaskakującym. Nie raz i nie dwa słomę ze strzechy Naczelnej zwiewało. Tu jednak niezwykłe jest to, że ze strzechy sypie się po łacinie.
   Wypadałoby też zastanowić się, o czym jest tekst Naczelnej. O gazetce? Może odrobinę, bo większość to chyba ta jej mania prześladowcza i autoerotyzm, czyli z jednej strony burmistrz płodzi kretynizmy, Stecka to geniusz nie tylko od fikołków, a „Płaczliwe oświadczenie pana Kukiełko wzruszyło mnie jeszcze bardziej.” Z drugiej strony jest „sie dowartościowałam”, czyli: ja o przychodni, to oni o wydatkach na ochronę zdrowia, ja o ciepłowni – oni też o ciepłowni. A obligacje zwane „komunalnymi”? – toż to przecież Naczelna w ogóle ten temat sama wywołali!
   Ostatni grubszy akapit jest o tym, czego (i dlaczego?!) w gazetce nie ma, czyli przerżniętych sprawach sądowych, działce do zakoszenia, a wcześniej „punkt G” Naczelnej, czyli „lekarzówka”. Na sam koniec, już po podsumowaniu, że ¾ gazetki jest kompletnie bez sensu, Naczelna, co się na Prawie prasowym przecież świetnie zna, wyjaśnia, że zgodnie z duchem i literą, polemikę z „odezwą Wspólnoty” gazetka mogła sobie puścić dopiero w następnym numerze. O znawstwie Naczelnej i nowych zasadach polemiki  z „odezwami” (skąd jej tę bzdurę pod strzechę przywiało i czemu nie po łacinie?) to szkoda gadać. Toteż zauważmy tylko, że już po podpisaniu się pod artykułem, zapunktowała raz jeszcze – pełny adres strony www w gazetce głupio wygląda. Rzeczywiście – głupio to wygląda i nikt normalny nie będzie przepisywał tych wszystkich znaczków i robaczków do komputera. Dokąd wiedzie adres, tego Naczelna już nie napisała. Tak jak nie napisała konkretnie, jakie kretynizmy można w gazetce wyczytać.
Czemu „odezwa” nie zawisła na stronie Obserwatora?

   Na Facebooku Naczelnej wiedzie się chyba lepiej. Zdaje się, że szuka czegoś do przytulania. Najlepiej, żeby miało to cechy jorka. Ten jorek może być bez oka, może być bez łapy i może być bez czegoś tam jeszcze. Wolę nie zgadywać, bez czego może on, ten cały jorek, jeszcze być, ale mówisz – masz...

niedziela, 15 września 2013

Niedosyt


   Co z tą Naczelną? Jest już po tych swoich wakacjach, czy wciąż przy kiełbasie i rabatkach? Jakiś czas temu Naczelna ogłosili, że poszukują mieszkania. U ludzi zwyczajnych anons, byłby jakiś taki banalnie pospolity, np.:
„Samotna (ew. stanu wolnego),
spokojna (ew. niekonfliktowa),
zamiłowana domatorka (ew. od zawsze bez pracy),
bez zwierząt (ew.” kociara” + łyse szczury),
bez nałogów (ew. oj, może czasem troszku ten-tego…),
wypłacalna (ew. … – jakieś sugestie?)
chętnie zaopiekuje się mieszkaniem. Może być umeblowany pustostan z pełną lodówą i opłaconą Neostradą”
   U osób niezwykłych anons musi być niezwykły:
Razem z synem (…) szukam mieszkania do wynajęcia przynajmniej na dwa lata.”
   Z anonsu wynika więc, że wraz z Naczelną, mieszkania poszukuje Ich syn (biedne dziecko), co, w kontekście tylu Naczelnej opowieści o partnerskich układach w domu, wydaje się zupełnie zrozumiałe. Anegdota mówi, że Mark Twain, na którego Naczelna raz już się powoływali (a propos doniesień o Ich przedwczesnej śmierci), zobaczywszy w pewnej księdze hotelowej wpis „Lord Hilmy, z kamerdynerem”, miał ponoć wpisać się do niej jako „Mark Twain z walizką”. Tak więc Naczelna z synem (zapewne też z walizką lecz bez kamerdynera) poszukują chałupy, niewielkiego mieszkania (lub domu) „razem z synem”. Partnerskie układy w rodzinie Naczelnej były przez Nich objaśniane tyle razy, że niczyjego zdumienia nie powinno budzić, iż poszukują go na spółę. Zdumienie budzić może dopiero fakt, że mieszkania nie poszukują… Naczelnej zwierzaki! Wniosków wysnuć z tego można co najmniej trzy:
  1. W tej wzorcowej rodzinie, zwierzaki nie są partnerami,
  2. Zwierzakom dobrze tam, gdzie teraz są (gdzie one teraz są?),
  3. Zwierzakom wisi to wszystko i powiewa.  
   Jeszcze większe zdumienie wywołać może fakt, że Naczelna nie przyozdobili swojego artykułu (nie zapominajmy, że to wciąż gazeta!) żadnym komentarzem. Nikt nic Im nie zaproponował, nikt nic nie doradził, ani nikt nawet nie skomentował dramatycznego wołania o taki mały help?! Kreatywny znak drogowy przyniósł trzy komentarze, środek z wieprza – komentarzy pięć, a zaproszenie do Pisza – komentarzy osiem. Fakt, że arystokrację Naczelna mają w dupie, sprowokował aż dziesięć komentarzy, a Lombard w Piszu – 11! Wszyscy zamilkli, co marne świadectwo wystawia panegirystom dziennikarskiego talentu Ori(Anki) i cmokierom społecznej misji Obserwatora. Naprawdę głupio, że tak wrażliwy na cudzą krzywdę p. Edmund, nie zaproponował swojej strzechy nad głową choćby na jeden głupi miesiąc, rok, czy dwa swojej „głupawej marionetce”.
   Stąd (być może) ta Jej ciągła absencja na własnych niezłomnych łamach i ostatni laksacjnie rozwodniony ostrzał wiadomych pozycji? Ledwie tylko wspomniane wybory uzupełniające, trupy w wodzie (ona chyba to lubi) i wypadek pod Wiktorią. Jakaś droga w Osiniaku i wspomnienie własnych publikacji jako okazja do polizania się to własnych…, jakaś promenada, co się zbędnie świeci i Co dalej z ruiną?, pyta Naczelna kandydatów na nowego radnego, jakby ci mieli coś do gadania. Słabo. Słabo i mizerota. W stosunku do tego, co było drzewiej, a za co wszyscy ją kochamy, Naczelna, pomimo ciągłego zalogowania, to obraz nędzy i rozpaczy – przy czym, nie wiadomo, na nędzę w tej sytuacji, czy rozpacz, stawiać akcent.
   Jest jednak coś, co sądząc po komentarzach (1 (słownie: pięć)) albo umknęło uwadze czytelników, albo ich nie rusza, albo jeszcze zupełne inne albo – nie przeszło przez bramkę komentarzy. Ten poważny artykuł to, uwaga!, Wygrana Pomichowskiego. Gratulując mimochodem wygranemu wygranej, skupmy się na erudycji i warsztacie dziennikarza, bo to przecież (nie Pomichowski) jest źródłem wszystkich uciech, frajd i przyjemnostek na tym blogu.
   Przeczytajmy go wraz z Naczelną, a Batory, antropologia i socjologiczny doktorat autorki…, no tak…, na nic się tu nie przydadzą. Nic to, czytajmy:
Edmund Pomichowski wygrał z gminą! Samorządowe Kolegium Odwoławcze uchyliło decyzję o nałożeniu na Pomichowskiego podatku. Gmina nie ma już żadnych możliwości odwołania.” – krzyczy czerwony lead Naczelnej, a my znów rozbierzmy tekst autorki (a rozum przy okazji sam się rozłoży) na części składowe:
1.      Pomichowski wygrał (zaznaczmy to sobie)  z gminą!
2.      SKO uchyliło decyzję (zaznaczmy to sobie)  o nałożeniu na niego jakiegoś podatku.
3.      Gmina nie ma już żadnej (zaznaczmy to sobie) możliwości odwołania.
Jeśli lead jest takim jakby streszczeniem artykułu i ewentualną zachętą zaciekawionych do przeczytania całości, to (zaznaczmy) właśnie zostaliśmy zachęceni i zaciekawieni.
   Z treści wynika, że urząd wojuje z dziennikarzem społecznym od trzech lat. Walczy z nim, jak tylko może, czyli wszelkimi metodami. Jedną z metod są podatki, bo dziennikarz z 25-letnim stażem prowadził jakoby działalność gospodarczą. No i ta gmina nałożyła podatek za 5 lat wstecz i jeszcze za rok bieżący. A chodzi o to, że dziennikarz, którego publikacjami posiłkowała się Rzeczpospolita, wcale tej działalności nie prowadził.
Co zrobił dziennikarz? Dziennikarz, który zdrowie i urodę poświęcił na ujawnianie gminnych afer, odwołał się do SKO i, jak Naczelna piszą, „sprawę wygrał w całości”. Decyzję o nałożeniu podatku, którą (uwaga, bo to musi być ważne!) podpisał sam wiceburmistrz Stecka, SKO uznało za bezprawną i dodatkowo (uwaga, bo to pewnie jest nie mniej ważne!) zamknęło gminie tryb odwoławczy.
   
   Potem jest wypowiedź samego dziennikarza, który cieszy się ze świetnej wiadomości. On (jak sam o sobie mówi – schorowany ale mający odwagę pisać o tym, co tu się dzieje, człowiek) jest ścigany właśnie za to, że ma odwagę pisać o tym, co tu się dzieje, a różne takie te… palacze, nie są (ścigani). O różnych takich tych… chlorach, śmieciarzach i tartakowych złodziejach, czy innych kukiełkach, dziennikarz społeczny tu nie wspomina, ale bo po co, skoro ta gmina to kabaret. Są u nas równi i równiejsi? – pyta, niczym jakiś rzymski retor nasz dziennikarz społeczny. I gdzie w tym wszystkim prawo? – dodaje ten prawy człowiek.
   Koniec wieńczy dzieło, a Naczelna kończą je tak:
„Jedyną drogą prawną, jaka pozostała naszym samorządowcom jest odwołanie się od wyroku SKO do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego.”
   Pana Mundka sobie odpuśćmy, tak jak mi niech będzie odpuszczone, że dodałam uwagi o dziennikarzu społecznym, jego stażu („w branży” byłoby już tych lat 28), czy poświęconej przez niego na ujawnianie gminnych afer urodzie. Odpuśćmy sobie.
   Nie odpuszczajmy jednak Naczelnej, która pisze, że Pomichowski wygrał z gminą. Panią doktór od socjologii należałoby zapytać, co to znaczy „wygrał”? Sądził się? Sądził w SKO? Nawet pobieżna lektura internetu wskazuje, że Samorządowe Kolegium Odwoławcze, to nie jest organ sądowniczy, tylko organ administracji państwowej. Gdyby faktycznie Naczelna była kiedyś panią radną w tym swoim Korycinie, Konstancinie, czy innym Mielęcinie, z pewnością otrzaskałaby się z administracją na tyle, aby wiedzieć, że przed SKO to tak raczej średnio można sobie „wygrać”. Więcej – tam nie można wygrać, bo to postępowanie administracyjne zawsze kończy się decyzją. Jeśli Naczelna faktycznie miała przed nosem Mundkowy dokument, to pewnie stoi tam jak wół boldem napisane DECYZJA, co nijak ma się do słowa WYROK. To przed sądem można wygrać sprawę  i tych rzeczy, co jest „urząd”, a co jest „sąd” i co jest „decyzja”, a co jest „wyrok”, prosty czytelnik wiedzieć nie musi. A nasza pani Redaktor? Pani Redaktor powinna doczytać przedłożony jej przez p. Edumunda dokument, chyba że „Pomichowski wygrał” ważniejsze jest dla Naczelnej, niż ta jej, pożal się Boże, prawda i ten jej, pożal się Boże, warsztat. I to było po pierwsze.
   
   Po drugie. Nawet pobieżna lektura internetu wskazuje, że SKO, które  dla samorządów jest organem odwoławczym (art. 17 Kodeksu postępowania administracyjnego), może utrzymać zaskarżoną decyzję, uchylić ją lub umorzyć postępowanie(art. 138). Skoro SKO uchyliło decyzję, to na 108%, w porywach nawet 109, przekazało ją, bo taka jest praktyka, do ponownego rozpatrzenia przez urząd. Znakiem tego Pomichowski nic nie „wygrał”, tylko czeka na nową decyzję gminy. Jeżeli sprawa dotyczy podatków, to SKO mogło wydać decyzję (i tak najprawdopodobniej było) na podstawie art.  233 Ordynacji podatkowej, który jest toczka w kropkę i żywcem wzięty z zapisu w kodeksie.
Prosty czytelnik wiedzieć tego nie musi, bo prosty czytelnik ma wiedzieć, że schorowany Pomichowski człowiek wygrał ze złą gminą. Ciekawe, że Naczelna, tak rącza i prędka w publikowaniu kompromitujących gminę dokumentów, tego akurat „wyroku” nie opublikowała. Ciekawe, że tak nieprzejednany w ujawnianiu gminnych afer schorowany cukrzyk wypowiedzi wprawdzie udzielił, ale kwitu do publikacji nie dał. Odczuwam tu pewien niedosyt.  
   
   Po trzecie. Nawet pobieżna lektura artykułu, bez rozkładania go na części składowe,  świadczy, że nawet rozum Naczelnej nadal w rozkładzie. Popatrzmy gdzie przód, a gdzie tył i jak biedaczce nie wiąże się koniec z końcem:
Gmina nie ma już żadnych możliwości odwołania.” – woła czerwona pointa leadu, którą potwierdza i utwierdza drugi akapit: Pomichowski wygrał sprawę w całości, a SKO zamknęło gminie tryb odwoławczy.
   Jak z tym powiązać akapit ostatni, w którym Naczelna stwierdza, że jedyną drogą, jaka pozostała samorządowcom,  jest odwołanie się od „wyroku” SKO do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego? No więc nie ma ta gmina możliwości odwołania i SKO zamknęło gminie tryb odwoławczy, czy jedyną drogą jest odwołanie i ta droga pozostała samorządowcom?!
   Otóż Ona, Wielka Ona, Nasza Kochana Pani Redaktor, ma nie tylko tak, że pisze o tym, na czym się nie zna i dlatego jej się to pieprzy. Ona, otóż Ona, Nasza Kochana Pani Redaktor, nie tylko ogłoszenie o tym, że razem z synem poszukuje mieszkania potrafi napisać, ale nawet to, na czym kompletnie się nie zna, potrafi na dodatek jeszcze popieprzyć! Nie wierzycie? Nie? No to ostatnie zdanie artykułu przeczytajcie raz jeszcze:
„Jedyną drogą prawną, jaka pozostała naszym samorządowcom jest odwołanie się od wyroku SKO do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego.”
   
   Tak jest, SKO wydało… wyrok! I to jest afera, w której dokumenty dziennikarz społeczny powinien przekazać Rzeczpospolitej, żeby się posiłkowała.  Niech Ori(Ankę) poda jako źródło, bo to ona pierwsza opublikowała.I niech ona to wszystko potem osądzi, bo inaczej pozostanie niedosyt.


    

              

poniedziałek, 22 lipca 2013

Obserwator rules!

   Jest! Wróciła! Nie umarła! Dojadła kiełbachę, doflancowała bratków na rabatkach i, ku radości miłośników prawdy objawionej, wreszcie zakończyła zasłużony urlop. I całe szczęście – mało brakowało, a zabrakłoby uwag i porównań (vide Pisz) o fatalnym ruciańskim sezonie i braku pomysłów na to fenomenalne miasteczko. Jeszcze chwila i wszyscy zapomnieliby, że władza powinna była się Naczelnej wytłumaczyć choćby z ubiegłorocznych kretyńskich rybnych garnków i namiotów, czy „Sylwestra pod Gwiazdami” sprzed półrocza.  
   Zarżnęli perełkę! – załamują ręce Naczelna, a my poczekajmy, czy poniedziałkowe wydanie Obserwatora nie przyniesie sensacyjnego reportażu z chłopskich powstań, buntów i rabacji w nabrzmiałej sprawie wywozu śmieci. Ten temat nie powinie Ance uciec, bo przecież Naczelna wezwali wszystkich, aby od pierwszego lipca występować do gminy o odszkodowania. Społecznica podjęli nawet zobowiązanie, że „w najbliższym czasie” podadzą Państwu gotowca, gdzie trzeba będzie wpisać jedynie imię, nazwisko i adres. Sprecyzowanie, ile trwa „najbliższy czas” zależy od Naczelnej, lecz nie traćmy nadziei – Naczelna wyhuśtają (referendalnie/wyborczo) swojego dawnego Zbyszku samymi odszkodowaniami, a bronieni przez Obserwatora mieszkańcy dostaną kasę.
   To „ w najbliższym czasie” Naczelnej jest jeszcze o tyle ciekawe (poza tym oczywiście, że „gmina nie tylko nie rozstrzygnęła jeszcze przetargu na wywóz odpadów, ale nawet nie uchwaliła warunków tegoż przetargu”, co samo w sobie jest aferą), że ukazuje Ankę w jeszcze innej roli. Jako Zegarmistrz Światła mogą mieć Naczelna podejście do czasu zupełnie niesprecyzowane, typu dziś, wczoraj, kiedyś.
   „Kilka tygodni temu podjęłam decyzję o wyprowadzeniu się z domu mojej matki w Wojnowie.”, mówią Naczelna, która mogą zamiennie rozumieć sens wyrażenia „ Jesteśmy nie do kupienia” z wyrażeniem „Jesteśmy do utrzymywania”. Utrzymywania Nas – oczywiście. Taka decyzja to dramat i, zauważając mimochodem, że „starsza pani” uzyskała status matki,   nie będziemy sobie dworować, ani z przerzucania winy na nią samą, ani odpowiedzialności za samą decyzję na Syna (czasami u Naczelnej z dużej litery [biedny dzieciak]). To jest dramat i skoro Naczelna proszą, aby dać Im go przeżyć w spokoju, dajmy Im go przeżyć w spokoju, a stronę zapiszmy, jako kolejną kartę w historii choroby.
   Powtórzmy: „Kilka tygodni temu podjęłam decyzję o wyprowadzeniu się z domu mojej matki w Wojnowie.” Czym jest „kilka tygodni”? Kilka to kilka, czyli trzy, może pięć, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że pójście na zasłużony urlop z ogniskiem, kwiatkami i kiełbasą zbiegają się z trudną decyzją redakcji Obserwatora. Kłamałaby? Nieeee… Anka? W życiu! Przecież wiadomo, kto podjął decyzję – Syn! Przecież wiadomo, kto za tym stoi, a co tak dzielnie zdeszyfrowała w komentarzu jakaś Marylka  – warszawiaki! No i wiadomo, kto zniszczył tę rodzinę – władza! A kto był ofiarą przemocy? Tak, proszę Państwa, załammy i my ręce – zarżnęli perełkę! Spisek starszej pani, warszawiaków i władzy zarżnąć miał perełkę, lecz perełka się nie da. Obserwator rules!
   Jeśli znajomy zadzwonił z pytaniem, czy Naczelna nie umarli, to Naczelna nie umarli i doniósłszy o urlopowym ognisku, kiełbaskach i kwiatuszkach, odnaleźli się w niedalekim, a gościnnym Piszu. Gościnny Pisz przytulił i nakarmił (nakarmił?) wolne media i pokazał perełce dziennikarstwa lokalnego, jak powinna wyglądać taka niezarżnięta mazurska perełka. To Pisz dał Naczelnej eternit nad głową, którego wcześniej Naczelna nie żałowali w Wojnowie strudzonym wędrowcom. To Pisz dał pewnie Naczelnej pajdę z dżemem (dał?), której wędrowcom Naczelna nigdy nie odmawiali. Czy Pisz dał też Naczelnej zastępcze portki, które Naczelna rozdawała nocującym u Nich wędrowcom, możemy się tylko domyślać. Domyślać się musimy również, gdzie wolne media znalazły wakacyjne przytulisko – nadjeziorny hotel Joseph Conrad? Z jej relacji (motolotnie, miasteczko TVP, grupa rekonstrukcyjna na rynku) wynikałoby, że wypoczywa gdzieś bliżej centrum, a więc? Hotel Nad Pisą? Czy tam oprowadza i stamtąd wyprowadza swoje wszystkie psy, koty i szczury? Trochę dziwi, a nawet wstyd, że żaden ruciański dziennikarz społeczny nie przygarnął wolnych mediów pod swój gościnny dach. Nie trzeba byłoby zmyślonego urlopu z kiełbasą i rabatkami, a dziennikarski duet połączyłoby przy okazji może coś więcej, niż tylko niechęć do władzy. Byliby dla siebie nawzajem jako tzw. „grupa wsparcia” w tych jakże trudnych dla obojga chwilach. Może wspólny dach, podobny charakter i identyczne zainteresowanie gminą, pozwoliłyby narodzić się jakże pięknemu i wzniosłemu uczuciu? Miłość (zwłaszcza odwzajemniona) podobno czyni cuda! Niestety – stało się, jak się stało i pozostaje mieć tylko nadzieję, że zapowiedziany przez Naczelną powrót, wiąże się już z nowym adresem. Trzymajmy kciuki, bo zyskaliby nie tylko sami Młodzi ale i ich dziennikarski warsztat!
   Jak? – bardzo prosto. Naczelna lubi pisać tak, jakby była naocznym świadkiem opisywanych wydarzeń, np. sesji. Jeszcze światła w urzędzie dobrze nie pogasną, a Oni już opisała jej przebieg i wypowiedzi. Ciekawie potem wyglądają jej relacje w konfrontacji z filmem publikowanym w internecie. No więc gdyby feralnej nocy Młoda nocowała u Młodego, mogliby przedyskutować, co które z nich opublikuje.
   Pan Edmund, który w treści samego siebie tytułuje (zauważmy!) redaktorem, we własnym tekście powieszonym na własnym blogu już od tytułu pisze, niczym sam Juliusz Cezar – w trzeciej osobie. Taka figura pozwala nadać jego słowom pozór obiektywizacji takiego niby komunikatu, dzięki czemu wiemy, że to co pisze, to święta prawda.  Bandycki napad na posesję Edmunda Pomichowskiego – donosi tytuł, z czego wynika, że bandycko napadnięta została… jego posesja. Tymczasem jego „głupawa marionetka z rzędu naczelnych” (a może tam była?) widzi to nieco inaczej – „Pomichowski pobity! Wśród napastników Szewczyk, Cwalina i… Murzyn!”
   Redaktor Edmund (powtarzając, że zaatakowana została posesja redaktora Edmunda), widzi „grupę spitych debili o znanych w mieście nazwiskach”, a w innym miejscu widzi „schlanych wandali”. Co widzi marionetka? Głupawa widzi grupę napastników 1) demolujących bramę, 2) wyrywających siłowniki, 3) kopiących drzwi werandy i dopiero na czwartym miejscu – obrzucających właściciela cegłami. Wprawdzie redaktor i autor bloga „Bez Fikcji” pisze, że cegłami i trelinkami obrzucono mu posesję, a nie jego samego, jednak czy główny świadek w trzeciej osobie może wiarygodnie zaświadczyć, że nie został pobity? Komu więc zaufać i kto tu pisze bez fikcji – sam autor i ofiara spitych debili, czy „głupawa marionetka” z jej grupą napastników? Nawiasem – daj Bozia zdrówko takim spitym debilom, co trelinkami potrafią cokolwiek obrzucić… Zasadnicza różnica jest więc taka:
Redaktor – trelinki i cegły na posesję,
Marionetka – cegły (bez trelinek) na Redaktora.            
   Trzeba jednak oddać Redaktorowi co cesarskie – wprawdzie jego trzecia osoba pisze, że obrzucili posesję, jednak dodaje też, że  „dwóch osiłków w osobach Andrzej C. i Adam M. weszło na posesje z zamiarem napaści na właściciela.” Dzięki obiektywizującemu stylowi komunikatu prasowego dowiadujemy się, że trzecia osoba w głowie pana Mundka, wiedziała z jakim zamiarem w głowach dwóch osiłków wlazło do niego. Znaczy się – pan Mundek miała dostać w dziób i wie to, bo znał zamiary osiłków. Więcej – Pan Mundek nazywający samego siebie „lokalnym redaktorem” wie, że gdyby nie obawa przed policją, na którą ten lokalny dzwonił, „(…) mogło dojść do bardzo brzemiennego w skutkach przestępstwa, z aresztowaniem osiłków włącznie.” Odpuśćmy p. Mundkowie to, że aresztowanie osiłków nie jest przestępstwem, jednak zapytajmy, o co mu chodzi, gdy pisze, że „mogło dojść”? Mogło, czyli tryb warunkowy? Znaczy się, że nie było pobicia, na którym Naczelna zasadzają całą swoją retorykę prawdy?
   Innym ciekawym wątkiem jest pogotowie ratunkowe, które zdaniem Naczelnej zabrało (pewnie po pobiciu) Pomichowskiego, a o którym sam Pomichowski (pewnie w wyniku pobicia wówczas nieprzytomny) w ogóle nie wspomina! Mogło uciec jego trzeciej osobie, gdy tak bladym świtem mknął karetką do dalekiego Pisza, nie słysząc rozlegającego się wokoło iii-juuu, iiii-juuu ratunkowej syreny? Mogło mu uciec, czy to tylko jego „głupawa marionetka” ta jego trzeciej osobie przesłodziła?  
Z    tym z kolei wiąże się jeszcze jedna ciekawa okoliczność. „Dziennikarz obywatelski”, jak go tytułuje Naczelna, pisze, że zdaniem policji,  nie trzeba było zamykać schlanych wandali, bo wszyscy byli jej znani. Mimo to,  zauważa pan Edmund, „(…) zdaniem osób postronnych, budzi zdziwienie to, że nie trafili na wytrzeźwienie do powiatowej w Piszu”.
   Naczelna, wszak to jej „dziennikarza obywatelskiego” pobiło owych czterech bandytów, nie jest już taka wyrozumiała:
W tym wszystkim zaskakuje mnie zachowanie policji - puszczenie wolno czterech bandytów to delikatnie rzecz ujmując skandal. Policjanci tłumaczyli to tym, że... znają wszystkich panów, więc nie widzą powodów, żeby ich zatrzymać. Nie kupuję tego, a o wyjaśnienie dziwnie liberalnego zachowania stróżów prawa poprosiłam rzecznika Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie.
   Pochylmy więc głowy ze współczuciem nad nieświadomością policji, która widać jeszcze się nie połapała, że to Naczelna rulet. Zauważmy też, zdziwienie osób postronnych koresponduje z zaskoczeniem u Naczelnej. Czyżby jednak tam nocowała?
   Tam, gdzie pan Edmund oświadcza powściągliwie, że „więcej nie będzie”, a rzecz jest i tak wystarczająco niemiła dla synów ruciańskich przedsiębiorców, tam z kolei jego „marionetka” dopiero zaczyna przekraczać granice. Sprawa jest polityczna – to pewne. Kampania nienawiści, bzdury i farmazony, tarcza strzelnicza władzy i  w gminie dzieją się cuda, należą do mało już wyszukanych fraz amunicji Naczelnej. Nic w tym raczej już nie zaskakuje i raczej zaskakiwać nie powinno. Wszystkie pomyje zostały wylane już tyle razy i w taki sposób, że tu już chyba nic nikogo ze strony Naczelnej nie zaskoczy.
   Co zaskakuje, to chęć, aby tym razem wziąć ludzi na litość. Oto Ona – heroina, lokalna bohaterka z doktoratem i znajomymi pośród najważniejszych tego świata. Od teraz męczennica władzy, którą knowania własnej matki, warszawiaków i burmistrza doprowadziły do ostateczności i musiała się z własnego domu wyprowadzić. Obok niej „dziennikarz społeczny”, na którego władza nasyła pijanych zbirów…
   Nawet najtańsze harlequiny mają lepiej skonstruowaną fabułę, bo wszystko kończy się happy endem. Czy finał taki właśnie będzie? Zobaczymy. Zobaczymy, do kogo się wprowadzi! Przy tej chorobliwym pragnieniu ściągania uwagi wszystkich na samą siebie i niszczenia wszystkiego i wszystkich wokół siebie, za trzydzieści lat zostaną jej tylko psy i to odwieczne marzenie, że Obserwator rules. 


  

sobota, 20 lipca 2013

Ynteligętnie



Wybaczcie Państwo, że dziś, w przeddzień normalnej i zaplanowanej aktywności, będą sprawy wewnętrzne tego bloga.
Szanowny Panie Mohelu (ew. Szanowna Pani).
Czy ja jestem dumna, że pozwoliłam Mundiemu wszelkie rozmowy sprowadzić do poziomu rynsztoka? Czy ja nie widzę, że „ten głąb” zaniża poziom dyskusji do tego stopnia, że jego własny blog, jawi się przy Obsrywatorze jako Wersal? Pan(i) pyta, skąd taka wyrozumiałość dla tego głąba (gówna, sraki itd.) dla plucia tutaj…  
Pani(e) Mohel. Pan Edmund już dawno rozkminił, że Pan(i) i ja to jedno. Toteż proponuję: Chcesz Pan(i) wycinać „głąba”? – służę hasełkami, siedź i wycinaj sobie! Siedź dzień w dzień i wycinaj. Bacz jeno, czy wprowadzając kaganiec i mundkowe sitko, nie zrównasz Obsrywatora w poziomie swobodnej wypowiedzi do bezfikcyjnego „plum-plum” i „oddanych” komentatorów Obsewatora. Już zupełnie (niby) pomijam wątek, czy Obsrywator (celowo i zasłużenie z dużej litery) nie dlatego jest z Dużej, że każdemu, nawet absolutnemu „głąbowi”, jakim bez wątpienia p. Mundek jest, wolno bezkarnie kogoś sobie opluć?
Któż, jeśli nie Wy, podbijacie bębenek tego biedaka, wdając się z nim w dialog, bo przecież nie w dyskusję? Któż, jeśli nie Wy, karmicie „głąba” odpowiedziami na zaczepki? Czyż nie żywicie trolla dialogiem, zamiast omijać szerokim łukiem? To Wy, kłócąc się z „głąbem” czynicie z niego partnera, zupełnie nie dostrzegając tego, że pyskówka z upośledzonym, Was upośledza? Bo kto normalny będzie się kopał, Pani(e) Mohel, z koniem?
Liczyliście, że go ośmieszycie, skompromitujecie, a może zawstydzicie? Dobre sobie – nikomu (widać) nie przyszło do głowy, że między psychiatrią a psychologią jest rozziew taki, jak między głąbem, a człowiekiem. No to kogo chcecie leczyć?
W ostateczności ponawiam propozycję – ten antyblog poświęcony jest komu innemu, lecz moderuj sobie i wycinaj innego głąba. Czy przez to ogólny poziom się podniesie? Przypuszczam, że wątpię.  Pomimo, że raczej nie jestem głucha i na „yntelygętne” próby raczej wyrobiona, tego poziomu raczej nie łapię. Toteż nie  rozmawiam. Raczej!
A Pan(i), Pani(e) Mohel? :)

 Filmik należy zapętlić. Wtedy ynteligęcja jest jeszcze bardziej "raczej".

niedziela, 23 czerwca 2013

Naczelna na rurę!



   Strasznie długa musi być ta długa kiełbacha. Tydzień i parę godzin temu (sobota, pół do czwartej) Naczelna poinformowali całe swoje społeczeństwo obywatelskie, że pogłoski o Ich śmierci są przesadzone, po czym udali się na zasłużony wypoczynek. Żartobliwy ton zapożyczonego od Marka Twaina aforyzmu (niedokładnie zapożyczonego i raczej nieprawdziwego) nie przystaje jednak do rozmiarów tragedii. Naczelna, genetyczna ochlokratka, która w marcu wyznaje, że cierpi na debilną i niczym nieuzasadnioną wiarę w demokrację, odwiesza społeczną misję na kołek i jak jakaś, za przeproszeniem, pierwsza lepsza Anka, idzie sadzić jakieś kwiatki i wędzić na jakimś ogrodowym ruszcie jakąś grillową, śląską, czy zwyczajną… Straszne!
   Jeszcze, zerwana nagłym telefonem mieszkańca, zerwała się od grilla, i ucierając gębę z keczupu i musztardy, dowlokła się do swojej firmy, aby donieść (sobota, za kwadrans ósma), że na Dworcowej kompletnie ciemny Egipt, ale nic już nie zmieni bolesnego faktu – po dwudziestu latach tyrania, harówy, zapierniczu i wypruwania sobie żył, Naczelna sadzą kwiatki, robią porządki i spotykają się ze znajomymi. Znajomym gratulujemy.
   Wszystko powyższe może być, jak to Naczelna lubią mówić (pisać), kompletnie bez sensu wobec zapowiedzi, że urlop trwać ma tylko tydzień. Lada chwila Anka Grzybowska z Obserwatora wywalą na dzienne światło kolejną sensację (śmieci – dwa razy droższe, ogrzewanie – osiem razy, a podstawówkę połączą z PEC-em lub ZUK-iem) i wszystko wróci do normy. Czekając aż się to pęto kiełbachy wreszcie wczoraj skończy, zauważmy tylko, że urlop trwa(ł) prawie dwa tygodnie, bo o tym, że PO leci na pysk, a za nieodebrane śmieci gmina zapłaci odszkodowania, doniosła w (odległy od soboty od dni pięć) poniedziałek. Czekając więc na ten powrót, postarajmy się zachować odpowiedni poziom (czyli raczej pion) i kulturę. A w kulturze wydarzyło się sporo ważnego, o czym Naczelna – gminny krytyk, recenzent i glosator, donoszą z typowym dla Nich znawstwem przedmiotu.
   Pod koniec maja odbył się I Festiwal Piosenek Agnieszki Osieckiej i Naczelna, nie tylko że pokusili się orecenzję, ale niczym sam Kim Ir Sen, mają wiele cennych rad i wskazówek. Oprócz typowych dla Naczelnej spostrzeżeń wspobnych, typu:
„Przyznam, że byłam pod wrażeniem” [festiwal],
„Przyznam, że Rodowicz mogła się schować” [wykonanie Małgośki]
„Miałam wrażenie, ze doskonale wie [wykonawczyni] dla kogo i dlaczego powstała ta piosenka.”* [Miasteczko Bełz],
są również uwagi dla Naczelnej raczej nietypowe, a przynajmniej nie narzucające się nachalnie i wprost z dotychczasowych wydań Obserwatora. Być może dzięki pierwszemu festiwalowi piosenek Osieckiej, następuje oto przełom i Naczelna objawia nam się w zupełnie innym, bo ludzkim, świetle.
   Czy niezrównana tropicielka gminnych afer, przekrętów i sensacji znana była do tej pory komukolwiek jako miłośniczka symetrycznej twarzy, słusznego wzrostu, wyrazistych oczu i dużego podbródka? Czy którykolwiek z gminnych samców poczuł badawczy wzrok Naczelnej, gdy Naczelna taksowali proporcję pomiędzy jego talią i brakami? Czy ktokolwiek poczuł, że Naczelna macają wzrokiem jędrność jego pośladków i płaskość brzucha? Czy ktoś przyzna się, że pozwolił Naczelnej zajrzeć sobie do paszczy, celem zbadania, czy ma zdrowe siekacze, kły i trzonowce?  
   Takie zainteresowanie, wyjaśnijmy to sobie, jest zupełnie normalne i Naczelna wcale nie odbiegają od średniej statystycznej dla Ich przedziału wiekowego. Takie zainteresowanie budzi nawet pewne nadzieje w związku z niżem demograficznym gnębiącym gminną oświatę. Takie zainteresowanie pozwalałoby nawet sądzić, że Naczelna nie powiedzieli w „tych rzeczach” ostatniego słowa i kto wie, czy wykpiona tu swego czasu różnica pomiędzy „rodzic” i „rodzić”, nie świadczy, że jakiś bocian będzie miał jeszcze pełne skrzydła roboty.
   Problematyczne wydaje się jednak, że (poza symetrią twarzy, płaskim brzuchem i zgrabnym tyłkiem) Naczelną mogą również interesować takie atrybuty cudzych wdzięków, jak długie nogi i zaokrąglone biodra… Wtedy brwi mimowolnie unoszą się nam do góry. Jeśli dodać jeszcze gęste (raczej) włosy i pełne usta, to wzorzec urody według Naczelnej może nas przyprawić nawet o dyskretne i zakłopotane chrząknięcie: bociany – zwijać skrzydełka! Jeżeli dodamy do tego jeszcze młodość, zdrową skórę i wydatne piersi, to poza chęcią przewracania ślepiami i kaszlu, powinniśmy jeszcze czuć mrowienie na grzbiecie.
   Czym jest seksapil, to właściwie tak naprawdę nie wiadomo. Jest to pewien zespół cech (z akcentem na zespół i włączeniem w to nawet zapachu i tembru głosu), które stanowią, że ludzie są dla innych mniej lub bardziej fizycznie atrakcyjni. Jednej podobał się będzie żurnalowy drągal z pełną testosteronu nogawicą, a innej –  cherlawy kurdupel z czołem wysokim od nosa aż do karku. Jednemu podobała się będzie cycata i skłonna do nieopanowanego rżenia blond muza, innemu – cicha i słabo uposażona z przodu i z tyłu myszka w okularach.
   Czymkolwiek by ten seksapil nie był, to zdaniem Naczelnej (obrończyni nidzkiej podstawówki), Diana (uczennica nidzkiej podstawówki) go nie ma. Biedne dziecko. Diana wprawdzie ma talent i świetny głos, jednak to za mało. Gdy dziewczynka (dziewczyna?, pannica?) śpiewała, jako to „W splątanym gaju rąk i nóg szepczemy słowa święte”, ubrana była w biała bluzeczkę, a należało ją wyrzucić… Gdy Diana śpiewała, jak to „W czerwonym żarze rzewnych żądz płoniemy jak pochodnie”, ubrana była w czarną spódniczkę, której również należało się pozbyć.
„To niesamowicie erotyczna piosenka, a czarna spódniczka i biała bluzeczka do tej piosenki kompletnie nie pasują.” – piszą Naczelna ze znawstwem i doradzają: „Diana, więcej odwagi, jeteś świetna, masz co sprzedać, tylko wyrzuć tę spódniczkę i bluzeczkę. Jak erotyzm, to erotyzm.”
   Czy Diana z nidzkiej podstawówki ma co sprzedać, to nas nie ciekawi, jednak ciekawi nas, co Naczelna Obserwatora, przyjaciółka szkoły podstawowej, ma na myśli, że Diana „ma co sprzedać”? Nie ciekawi nas, co ewentualnie Diana miała jeszcze pod białą bluzeczką i czarną spódniczką, lecz ciekawi, czy bez tej rażącej oczy bieli i czerni, widok Diany satysfakcjonowałaby Naczelną? Królowa wolnych mediów nie mówią, w co Diana powinna była być odziana i czy w ogóle powinna była być odziana w cokolwiek. Co znaczy to wezwanie Naczelnej w wypadku takiej Diany z podstawówki, że jak erotyzm, to erotyzm? Diana poka cyce?!
   Co również znaczy to wyznanie Naczelnej, że Naczelna (znając siebie!) poszłaby na całość? Striptiz z pantomimą?  Naczelna w roli tancerki go-go? No, mogłoby być ciekawie, jednak co na to mamusie tych biednych dzieciaczków, na które czyhają rozwydrzeni chuligani z gimnazjum? I co powiedzą na to przyjaciele szkoły z Radia Maryja i TV Trwam? 
„Masz ten głos i tę odwagę, ale bluzeczki zdecydowanie musisz się pozbyć.”, piszą Naczelna i zapowiada, że w przyszłym roku uprosi Dianę o wykonanie Pornografii. Cóż, zanim Diana pokaże, co ma pod bluzeczką, Naczelnej wystarczyć musi na razie obraz w lustrze i obrazy dawnych mistrzów. Cycki jak ta lala! Rurę powinna sfinansować gmina.   





* - Naczelna piszą: "To wyjątkowy tekst, kilka lat temu pisałam drobną pracę o jego genezie i wykonaniach." Szkoda, że ta drobna praca nie została jeszcze opublikowana. Ale będzie! Z pewnością będzie, tak jak ta zapowiadana książka Naczelnej (kryminał?) , która chyba już na dniach powinna trafić do księgarń.  

wtorek, 21 maja 2013

Cienka czerwona Corolla



   Bardzo dawno temu, czyli ze dwa lata temu z lekkim okładem, gdy Obserwator kluł się dopiero i nie wiadomo jeszcze było, co się ulęgło, Naczelna mieli ambicję zrobić z niego medium, co nad poziomy wylata. Pojawiła się nawet zakładka Filmy, gdzie pojawiać się miały czyjeś recenzje „rzeczy bardzo współczesnych”. Po nazwie zakładki Filmy, wnioskować można, że miały to być filmy. Niestety, tego „kogoś”, kogo Naczelna mieli zmusić do recenzowania „rzeczy bardzo współczesnych”, Naczelna nie zmusili i zakładka Filmy… zdechła.
   Jedna recenzja zachowała się jednak, a w roli recenzentki wystąpiła Ona Sama (brawa!), Diwa Niezależnych Mediów (owacje na stojąco!) i Primadonna Wolnej Prasy (brawa!, owacje!, kwiaty!) – niezrównana Anka Grzybowska. Miłośniczka poezji Eliota i Whitemana (po angielsku!) oraz Boudelaire’a (po francusku!), tym razem zajęła się filmem. Padło na „Alicję w Krainie Czarów” Tima Burtona.
   Znawstwo arkanów X Muzy, fachowość i warsztatowe ocykanie, a przede wszystkim ta zwiewna i niewymuszona lekkość w poruszaniu się po temacie – oto, co bije z recenzji. Nim Naczelna w pełni rozbłysną jako recenzentka i kreatorka prądów i trendów gminnego życia społeczno-politycznego, już widać tę swadę, a przede wszystkim erudycję posiadaczki wówczas jeszcze nie wyjawionego doktoratu. Na razie Naczelna znają się na sztuce filmowej, Są smakoszką i profesjonałką w tym temacie.
   Kto by miał wątpić czytając, czy przypadkiem My nie nadmuchuje tu balonika megalomanii (który z czasem dostanie tego typowego dla Naczelnej wzdęcia), ten już na wstępie zostanie mile zaskoczony jej onieśmielającą skromnością. „Nie jestem współczesna” – mówi o sobie Naczelna, wyznając, że w zakładce muzyka, to Oni wciąż Angie i Schody do nieba.
   I jak? „Angie” Rolling Stones (1973) i „Schody…” Led Zeppelin (1971) pokazują, że muzycznie Naczelna są w naftaliną walącej rupieciarni, jednak jest to rupieciarnia z klasą. Kinowa skromność gustu Naczelnej jest równie wyśrubowana. Naczelna piszą:
„(…)jeśli chodzi o kino - nadal oglądam Psa Andaluzyjskiego i Dwóch ludzi z szafą(…)”
   „Pies Andaluzyjski” (1929) to Luis Buñuel i Salvador Dali, a „Dwóch ludzi z szafą” (1958) to Roman Polański. Reżyser Buñuel i malarz Dali to najwyższa hiszpańska półka, a ich „Pies…” stał się sztandarowym filmem surrealizmu. Z kolei etiuda Polańskiego „Dwóch…” zapoczątkowała międzynarodową karierę reżysera o międzynarodowej renomie. Tak więc, nawet ta swoista u Naczelnej autoironia może być elementem autokreacji. Smak Naczelna mają niedzisiejszy, ale jaki to smak?! Co innego teatr – tu Naczelna nie są skromni, mówią, że mogą godzinami, a nawet grożą, żeby lepiej Ich nie prowokować. Trochę szkoda, że nikt Ich przez te ponad dwa lata nie sprowokował i o teatrze u Naczelnej wiemy tylko, że Wierszalin, Gardzienice i Teatr Ósmego Dnia, a  na Ryszardzie III Naczelna byli aż w Teatrze Polskim. Naprawdę, szkoda.
   Paru rzeczy nie wiemy. Nie wiemy na przykład, co Naczelna mają na myśli, gdy wyznają, że tego „Psa…” nadal ogląda. Chodzi o sztukę jako sztukę, czy problemy z odróżnianiem życia Naczelnej od imaginacji Naczelnej o życiu Naczelnej? Czy może wciąż, od lat kręci ją po prostu, jak pewien pan wycina pewnej pani brzytwą oko? Wciąż ogląda faceta ciągnącego fortepiany ze zdechłymi osłami? Czyżby mrówki żyjące w dziurze w dłoni jeszcze innego faceta, mogły nam coś powiedzieć o skomplikowanym wnętrzu Naczelnej? Tego nie wiemy. Nie wiemy tak samo, jak nie wiemy, czemu Naczelna zmienili Polańskiemu tytuł filmu. Jeżeli nadal oglądają ten film, to powinni byli już zauważyć, że w rzeczywistości tytuł jest nie „Dwóch ludzi z szafą”, tylko od ponad pięćdziesięciu lat „Dwaj ludzie z szafą”.
   Recenzja, jak recenzja. Recenzent może napisać, co mu się podoba, toteż Naczelna piszą raz w tonie intymnym:
„Senny koszmar – nie-koszmar, coś somnambulicznego, z mgiełką w tle i coś, co w Alicji jest motywem przewodnim - przenikanie się snu i jawy, czegoś, z czego chcielibyśmy się otrząsnąć, ale nie wiemy jak. Coś na pograniczu. Cienka, czerwona linia.”,
Innym razem akademicko – obiektywizującym:
„Alicja (…) jest poprawna ale ponad poziomy nie wylatuje”,
Jeszcze innym – technicznym:
„Zdziwiła mnie marna jakość efektów specjalnych, ale da się je jednak obejrzeć.”,
A jeszcze innym, cholera wie jakim:
„Rola Królowej Kier jest trudna do udźwignięcia - Helena Bonham Carter poradziła sobie bez pudła. Jest fantastyczna - demoniczna, histeryczna, świetnie wpasowująca się w Szalonego Kapelusznika.” 
   Że rola może być trudna do udźwignięcia, jednak można ją podźwignąć bez pudła z jednoczesnym demonicznie histerycznym wpasowaniem (w Szalonego Kapelusznika), to jednak trzeba i surrealistycznej wyobraźni i emfatycznego języka! 
   Są jednak i prawdziwie erudycyjne smaczki, tak typowe dla tej wybrednej konsumentki kultury. Byle paszą Naczelna się przecież nie żywią, dlatego wysmakowany gust Naczelnej możemy popodziwiać sobie już w pierwszym zdaniu recenzji, gdzie Naczelna piszą:
„Mam dwie ukochane książki - jedną jest Mistrz i Małgorzata, którego znam na pamięć, drugą - Alicja w krainie czarów, ale wyłącznie w tłumaczeniu Słomczyńskiego - czyli Joe Alexa - i wyłącznie z oryginalnymi rysunkami Corolla.”
   Wiemy więc w czyim tłumaczeniu Alicja jest OK., lecz nie wiemy, w czyim tłumaczeniu Naczelna znają na pamięć M. Bułhakowa – W. Dąbrowskiego/I. Lewandowskiej, czy A. Drawicza? Wolą Naczelna Annuszkę od Anielci, czy Azazella od Asasella?  No, nie wiemy?! Tak jak nie wiemy, czemu zmienia nazwisko autora swojej ukochanej książki. Gdy do recenzji wkleja (bo przecież wkleja!) wierszyk, wkleja też tytuł i autora:
Jabberwocky
Lewis Carroll
   Sama jednak pisze o „rysunkach Corolla” i „przeróbkach Corolla”. Corolla to taka Toyota. Czyżby więc Lewis Carroll (przez „a”, 2 „r” i 2 „l”),  autor ukochanej książki Naczelnej (koniecznie w przekładzie Słomczyńskiego!), przez cały czas stał w głowie Naczelnej za szafą „Dwóch ludzi” Polańskiego?   
   Wróćmy jeszcze do tego „sennego koszmaru – nie-koszmaru”, „czegoś somnambulicznego z mgiełką w tle”, „czegoś, z czego chcielibyśmy się otrząsnąć, ale nie wiemy jak.” Myśl swą nieodgadnioną Naczelna kończą uwagą, że to „Coś na pograniczu. Cienka, czerwona linia.” 
   Podobno błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie przyoblekają tego w słowa, lecz czymże bez słów byłby gminny antropolog kultury? „Cienka czerwona linia” to głośny film o ludzkich poglądach i postawach, dla których tłem jest wojna – konkretnie lądowanie amerykańskich oddziałów na Guadalcanal. Co ma ten obraz do Alicji? Film jest ekranizacją powieści J. Jonesa pod tym samym tytułem. Tytuł powieści jest jednak zapożyczeniem z opisu wydarzeń na Krymie o ponad sto lat wcześniejszych – szarży rosyjskich kawalerii na ostatni oddział szkockiej piechoty. Odziani w czerwone mundury górale, zamiast w normalnym szyku bojowym, stanęli w dwuszeregu (cienkiej czerwonej linii) z rozkazem, aby walczyć do końca. Obraz Roberta Gibba do dziś można oglądać w National War Museum of Scotland w Edynburgu. Tak więc, coś na pograniczu? Hmm… Jeśli nie „Cienka czerwona linia”, to może „Smuga cienia” Josepha Conrada? I to koniecznie w przekładzie Józefa Teodora Konrada Korzeniowskiego?
 „Zafascynowana tym, co wyprawia Deep - rezygnujący z roli amanta na rzecz Kina - obejrzałam całość w wersji oryginalnej i w końcu udało mi się zrozumieć dialogi. Jako testera użyłam mojego sześcioletniego syna - on zobaczył zupełnie co innego niż ja, ale siedział z rozdziawioną buzią, chociaż film nie jest raczej przeznaczony dla sześcioletnich dzieci.” – piszą Naczelna, a my cmokamy z uznaniem dla Ich językowych zdolności. Po polsku – cholera, ani w ząb! Po amerykańsku – no, w końcu dialogi zrozumiała! Czy sześcioletni tester też zrozumiał dialogi – niestety nie wiemy. 
   Nie wiemy też, w jakich filmach Deep wystąpił w roli amanta. Nawet jeśli zafascynowana Naczelna wzdychają w skrytości do estetycznie obdarzonego aktora i prywatnie jest on dla niej amantem rezygnującym z roli amanta na rzecz Kina przez duże „K”, nie znaczy wcale, że Deep występował do tej pory w rolach lowelasów w kinie przez małe „k”.
   Pod koniec recenzji Naczelna piszą ze znawstwem nie tylko angielskiej literatury, amerykańskiej kultury i sztuki przekładu (ten Słomczyński vs. Barańczak), ale także historii:
„Przesłanie filmu jest proste jak Hollywood i schemat cepa - walka o wolność, tak, jak to sobie wyobrażają Amerykanie, którzy o wolność walczyć nie musieli.”
   Nie wiemy, jak Amerykanie wyobrażają sobie walkę o wolność, bo Naczelna, jak nie objaśniła amanta, tak i walki nie objaśnia. Wiemy jednak z innych, mniej rzetelnych niż Obserwator źródeł, że amerykańskim kolonistom coś tam się w ich historii jednak przytrafiło.Pruski oficer i amerykański generał – Fridrich Wilhelm von Stauben, francuski markiz i amerykański generał – Marie Joseph de la Fayette, marszałek Konfederacji Barskiej i amerykański generał – Kazimierz Pułaski, czy naczelnik insurekcji i amerykański generał – Tadeusz Kościuszko, to tylko niektóre z zagranicznych ikon czegoś, co do historii przeszło jako „Wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych”. I jeśli jest coś konstytutywnego dla tworzenia się amerykańskiej świadomości narodowej... 
   Przepraszam – tu nie chodzi już o ten film i literaturę. Tu nie chodzi o doktorat z socjologii i dwie magisterki. Tu nie chodzi nawet o maturę w Batorym! Tu chodzi o elementarne wykształcenie dziennikarza, którego ulubione porównywanie wszystkiego do prostoty schematu cepa, może wykazać, że sam jest prostym cepem. Tu chodzi o trzeci rok tej farsy i błazenady, gdzie chamstwo i wyszczekanie uchodzi za cnotę i rozum. 
   A najgłupsze jest chyba to, że jej ukochaną Alicję ("wyłącznie z oryginalnymi rysunkami Corolla"!) ilustrował nie sam Lewis Carroll (naprawdę Charles Lutwidge Dodgson) , tylko John Tenniel. Na wszystkich rysunkach widać nawet jego sygnaturki.

 Lewis Carroll
 Toyota Corolla
Porównaj, znajdź trzy różnice i pokoloruj obrazki.