poniedziałek, 31 grudnia 2012

Czytelnicy

Z dalekiego Rotterdamu, w Nowym 2013 Roku:

Pani Anko!
- wznowienia papierowej wersji, 
- sensacji i donosów,
a przede wszystkim
- więcej komentarzy wiernych i wypróbowanych Czytelników,
całej (bo z uwzględnieniem Pani dysocjacyjnych zaburzeń tożsamości) Redakcji Obserwatora
życzy wierna i wypróbowana czytelniczka.

Panie Edmundzie!
Więcej Pana chyba tu, niż tam u siebie, wierny Czytelniku i Komentatorze. 
Ja już wiem, że z tego stogu przeżutego siana mleka Pan nie da...
Ale nic to:
- wymiona na sztorc
- rogi do góry
Jeszcze im Pan wszystkim pokaże!

 

poniedziałek, 5 listopada 2012

Wspomnień czar o moim Vaszku



To było kilkanaście lat temu. Dokładnie nie pamiętam, ale gdzieś tak pomiędzy moją pracą w GW (dział krajowy), a byciem właścicielką i naczelną konstancińskiego Obserwatora, który w kilkunastotysięcznym mieście wydawałam w 20 tys. egzemplarzy. Nie ważne.
Jestem wściekła i strasznie chce mi się pić. Lipcowe słońce świeci jak jasna cholera, a ja w dżinsach i flaneli zasuwam przez stare miasto. Żeby choć jakaś zabytkowa fontanna, stara pompa, albo nawet kuweta dla gołębi, bo pragnienie nie wybiera, a wszystkie korony wczoraj pooooszły!, w nocnym Warsie.  Gdzie ta ulica Husowa?
Kolega z Wyborczej, korespondent z Pragi, udzielał mi przed wyjazdem porad językowych: jeśli zapytasz słowiańskiego Czecha normalnie i po polsku „która godzina?”, to tylko ślepia wybałuszy. Musisz więc, z odpowiednim rozmiękczaniem głosek i przeciąganiem sylab,  zapytać najgłupiej, jak ci się uda „która godina matie?” Sama się zdziwisz, jak dobrze władasz czeskim.
Hrabal miał na mnie czekać, ale jak to Hrabal… W pustej uliczce stoi jakiś jednooki pasiasty pepik z katarynką i papugą. Kompletnie bez sensu. Łeb mi pęka, gdy przekrzykując jego ręczną betoniarę, wychrypiałam z zaschniętego gardła najuprzejmiejsze:
- Ja uprzejmie wam przepraszam, ale może możete mne powiedet, kde je Husowa uliczka? Na uliczkie piwniczka-piwowarniczka?, a ten, nie przerywając mielenia słodkiej ciszy, podnosi przepaskę, ślepia wytrzeszcza i pyta:
- „U Zlateho Tygra”?- kiwam, że tak, a on na to wolną ręką, że prosto i w prawo.
Piwiarnia „Pod Złotym Tygrysem” wygląda obskurnie. Rozpacz, nędza i strasznie. Przede wszystkim przeraża mnie wystrój wnętrza. Jest straszny. Nie ma wejścia przez koślawy i obłażący z farby płotek pomalowany kiedyś na biało, do czegoś w rodzaju w ogródka. Nie ma punktu centralnego z pomalowaną olejną farbą betonową fontanną, tryskającą rachityczną strużką wody. Dalej  - nie ma czegoś w rodzaju sporej altany z barem w centrum. Altany nie ma, więc nie ma szyb. Po lewej stronie baru nie ma czegoś, co jest chorobą wszystkich naszych knajp, wyjmując Czarnego Konia - stolika obsługi. Dalej jest tylko gorzej i praski Złoty Tygrys z pewnością otrzymałby ode mnie etykiety: „Ogólnie – tragedia, żerująca na dobrym punkcie” i „Makabra, omijajcie z daleka”, gdyby nie to, że za kilkanaście lat taką ocenę otrzyma nidzki Grendial.
- Kteŕi hledaji, kràsnou dàmu? – pyta mnie jakiś podtatusiały lowelasek w sweterku, gdy stoję w drzwiach, a pilzner skapuje mu z umoczonych wąsów wprost do trzymanego w garści kufla. Nadal krążą legendy o jego skłonnościach do romansów, więc już na wstępie tę „śliczną panienkę“ puszczam mimo uszu. Zresztą i tak nie jestem w stanie odpowiedzieć – łeb napierdziela, a w gardle piasek. Chyba się domyślił, bo tak jakoś podetknął ten kufel na oczy, że nim się połapałam, a już zobaczyłam, jak mój język zeskrobuje z jego dna resztki wilgoci.
- Najposvatnejsi Matka! Musim se postarat o tebe! – zawołał cokolwiek teatralnie podprowadzając mnie do swojego stołu, jednocześnie wołając w kierunku nalewaka – Pane Ober, dàvajte gulàš, dubeltovo šlivovice i dwa hrnki piva. Co nejrihlei, bo my tu mamy nemocnou zenu z Polsky .  
Był to dobry i prawy człowiek. Kiedy opadałam na ławę wprost bez czucia, zajrzał mi z troską w oczy i mruknął do nadbiegającego ze śliwowicą kelnera:
- Strašna, smertelna kocovina…
Głaszcząc moją dłoń opowiadał mi przez resztę nocy o wolności, literaturze, teatrze i godności człowieka. I co by nie rzekł, ja na to – pierdoły, głupoty albo pizduchowe gadki. Zrazu przejmował się tym i milkł na chwilę, a potem znów literatura, teatr i godność człowieka.
- Vaszku. – mówię do niego, gdy oboje przytrzymujemy uliczną lampę – To wszystko są takie pizduchowe gadki. Nie wolność, wytłumacz mi, co dalej, bo bieda.
- Vaszku kochany! – wołam za nim, gdy lezie miedzy śmietniki, bo mu pod ścianą nie wypada, a mnie odbija się knedlikami – Nie teatr, bo to życie jest teatrem. Rozumiesz? Więc proszę cię, żebyś przestał mi tu pizdusić!
- Vaszku, mój Vaszku. – mówiłam przytrzymując mu głowę nad kubłem, albo wyciągałam z ogródka, bo się uparł, że naręczy róż wonnych jestem warta. – Skończ z tym wszystkim. Bajkę byś napisał, a nie w kółko te pizduchy o godności. Syn mi się kiedyś urodzi, to prezent będziesz miał jak znalazł. On na to, że nie może, bo nie umie. I z „żet” ma kłopoty, a tam same skrzaty, olbrzymy i księżniczki… Ale napisał. 


 

poniedziałek, 15 października 2012

Wspomnień czar - Wisia



Poznałyśmy się w tak szalenie ważnym dla nas obu roku 1986r. Ważnym dla niej, bo po dziesięciu latach suszenia talentu wylała wreszcie zbiorem, zbiorkiem, choć samo narzuca tu niewinne słówko „zbiorniczkiem”, dwudziestu dwóch raptem wierszy i mogła znów na nich popłynąć. W aureoli  poetki-eseistki jako wrażliwego świadka swoich czasów, w nimbie jakiejś niby Wielkiej Współczesnej obskakiwała z tymi Ludźmi na moście wszystkie wieczorki poetyckie od Konstancina po Jeziorną. Niektóre wierszyki, zupełnie niezłe, a chwilami nawet dobre, da się od biedy czytać jeszcze dzisiaj.
Dla mnie ten rok był i wciąż pozostaje datą symbolicznie bolesną, a zarazem boleśnie symboliczną. Rok nekrotycznej metamorfozy podlotka jeszcze przecież i wejścia w stan głęboko uświadomionego JA. Młodego, lecz przecież już dojrzałego i w pełni ukształtowanego, wobec poczucia nędzy i egzystencjalnej beznadziei, w walce ze spersonifikowanym złem. A może właśnie przez to zło? Zło osobnicze i zarazem totalne, bo systemowe lecz przecież jakoś zapośredniczone w systemie powszechnie deklarowanych wartości. Tak, młodej, przez co nazbyt jeszcze naiwnej idealistki, jakże jednak bezbronnej wobec osaczającego Ją zewsząd prymitywizmu całego Jej ówczesnego otoczenia. Milczący świadek cudzych sumień? Być może, a nawet czemużby nie, skoro to mnie wyrzucali z Batorego w dniach, gdy ona doznawała zaszczytu wprowadzania do mojej szkoły? Prawie trzymana pod łokcie, jakby z monstrancją, a wyprowadzana, choć stosowniejsze byłoby tu „wynoszona”, niczym już sama monstrancja. Z zażenowanym wprawdzie uśmiechem i grymasem skrępowania ale i z dobrze już wypolerowanym błyskiem w oku.   
            W Pisaniu życiorysu skreśliła „Przynależność do czego, ale bez dlaczego. Odznaczenia bez za co.” Młodość, rzekła wtedy purpurowa na twarzy, nie znosi „pomiędzy”. Młodość pragnie jednoznaczności, konkretu i kontrastu, a ponad setka oskarżycielskich spojrzeń przytłoczyła mi oddech. Oskarżałam? Tak! Oskarżałam ją o rezolucję związku literatów, protest w sprawie Listu 34, a najbardziej za ten "grób w którym leży ten/ nowego człowieczeństwa Adam/ wieńczony będzie kwiatami/ z nieznanych dziś jeszcze planet". Nadal niejasne jest, nie jestem w stanie pojąć, nikt nie wytłumaczy mi i ja tego nie kupuję, jak można coś takiego napisać, a potem stroszyć ondulowane pierze Wieszczki?!
Jeszcze tego samego dnia wypatrzyła mnie na wieczorku w Harendzie. Po huraganowym ataku wrażliwości słuchaczy i odpękaniu adoracji konduktu hołdowników, zaraz wyrosła mi przy ramieniu i zaglądając w oczy: Kim Pani jest?, Co Pani robi?, Czy Pani pisze?, zgadywała rymy do moich odpowiedzi. Był rok ‘86. Tak żeśmy się poznały.
            Potem zaczęły się telefony w środku nocy i te nasze poetyckie żarty:
- Jak minął dzień, Perełko? – A, chwalić, obleci, Wisełko.    
- Co u ciebie i jak szkoła, Anula?  - Jedźmy, nikt nie woła, Wisiula.
- Wisia woła: czyjaś ty, czyjaś? – Anka na to: Piłaś, to wyłaź!
Nie dawała mi spokoju do chwili, gdy nie wygadałam się, że robię doktorat z socjologii… Wisłeczka zamilkła wtedy, jakby trafiona gromem. Dopiero później od Adasia Zagajewskiego dowiedziałam się, że to jej czuły punkt. W 1946 roku Wisława rozpoczęła polonistykę na Jagiellonce, by potem przenieść się na socjologię. I to nas łączy. Nie zrobiła jednak nawet magistra. Oficjalnie „z powodu trudnej sytuacji materialnej” lecz dziś chyba można już powiedzieć, że noblistka - przepraszam - ale była cienka. Wiśka nie miała pojęcia o sposobach przeprowadzania ankiet, o tych wszystkich próbach, wyborze miejsca, tła, celu, sposobach przeprowadzania ankiet (bezpośrednim, pośrednim, łamanym, innym) i sposobach jej kompensacji, że o matrycach przez litość nie wspomnę.
            Potem chyba się z tym jakoś pogodziła i pozbierała w sobie, bo znów zaczęła dzwonić.
- Anka! Ile biegów ma volkswagen! – pyta mnie, jak jakaś głupia, w środku nocy, gdy ja mam na głowie referendum i podwyżki za ciepło.
- Wiśka! – drę się wściekła w słuchawkę – VW ma pięć biegów ale czy ty wiesz, jakie będą podwyżki?! A potem czytam jej wiersz z końcówką: "A my na piątym biegu/i – odpukać – zdrowi". I to jest mój wkład w literaturę polską…
Pamiętam też sytuację, gdy rozmawiałam z nią przez telefon, a w tym czasie moje mniej więcej roczne dziecko ściągnęło obrus z kawą i wszystkim, co na nim było. Odruchowo wrzasnęłam, również do słuchawki, na co ona zapytała mnie, co się stało. Gdy jej opowiedziałam, licząc na ludzki gest współczucia, odpowiedziała tylko: "A wiesz, to jest dobry temat na wiersz". I odłożyła słuchawkę. Ale powstał wiersz: "Mała dziewczynka ściąga obrus". Ech, Wisełka… Wojtek jest chłopcem. Historia ta ma drugą puentę, bo gdy wiersz ten został wysłany do "Zeszytów Literackich", Barbara Toruńczyk napisała do mnie: "Szanowna Pani, jeśli kiedyś się zdarzy, że któreś z Pani dzieci coś w Wojnowie zniszczy, a Pani Wisława napisze o tym wiersz i wiersz ten dostaną »Zeszyty Literackie«, to proszę przesłać rachunek, pokrywamy wszelkie straty". Dziś nieszczęsny Rusinek przypisuje tę anegdotę sobie i swoim bachorom. 
Bawiłyśmy się świetnie. Wielokrotnie odwiedzałam ją w Krakowie, jednak większość żartów leciała przez słuchawkę telefonu. Te wszystkie Lepieje, Moskaliki i Altruiki rodziły się pomiędzy cesarsko – królewskim, a Konstancinem, a potem Wojnowem.   
Piszę jej:
- Lepiej zwrócić pół miednicy, niż stołować się w Karwicy.
On na to mi te swoje: 
- Lepiej coś tam, tego-tego, niźli coś tam, pierdu- pierdu,
Ja jej wtedy błyskotliwie o naszej sytuacji:
- Lepiej wziąć garbusa-gacha, niż dać głos na Opalacha.
a ona do mnie:
- Lepiej głos oddać na Zbyszka, niż
i tu mnie, kuźwa, prosi o rym, ale żeby nie było „zwyżka”, „obniżka”, albo inna „liszka”. Bo za ciepło „podwyżka” by pasowała ale wtedy Lepiej wychodzi jej taki trochę jakby bez sensu. Noblista, kurka wodna żesz jej mać! Żenada! Że-na-da. Więc tłumaczę jej od początku, że nie zrozumiała, że referendum, podwyżki za ciepło, a na sesjach kabaret. No to Wisiura znów próbuje:
- Lepiej w knajpie piardywać, niż na sesjach rady bywać.
Wiśka, mówię, ja muszę być na sesjach, bo społeczeństwo czeka na moje relacje. Zresztą od Wojnowa dostaję już kręćka. Kręćka?, Wisełka aż podskoczyła i smaruje: 
- Lepiej trawę żuć w Wojnowie i mieć po kolei w głowie.  
Krew mnie zalewa. Szlifuj, mówię, pilnik w łapę i szlifuj ten swój warsztat literacki, aż to „w Wojnowie” zamienisz na „w Krakowie” 
No to Wisiula się męczy:
- Lepiej trawę żuć na łące, niźli krupnik wziąć. W Biedrące.
Szału o mało nie dostałam. Co to jest ta „biedrąca”, wydarłam się na nią, aż się Wojtek obudził. Ty nie tylko socjologii ale nawet matury z polaka nie skończyłaś. Poryczała się.
- Wiśka, kuźwa, okradłaś, mówię, mnie i społeczeństwo obywatelskie ze społeczeństwa obywatelskiego. Słyszysz?! Dałaś d* na całej linii!
Wisiula nie czuła, o co chodzi. Była ciężka, by nie rzec, że  chwilami ociężała. Jaka była? Trudno mi powiedzieć tak wprost, bo sporo się przy mnie nauczyła. Pewnego razu pyta: Anka! Co Obserwator myśli o moich wierszach? Bo wiesz, Dante, Goethe, te rzeczy…    
- Wisiura! – mówię jej jak starej kumpeli – Ja jestem pokoleniem wychowanym na Eliocie, Whitmanie, na nazwiskach, które być może nic Ci nie mówią. Dla nich dwóch nauczyłam się angielskiego, dla Boudelaire'a -  francuskiego. Poezja niemiecka czy włoska -  mimo całego szacunku dla wizjonerstwa Dantego i Goethego -  aż tak mnie nie pociągnęła. Rosyjski mam wrodzony -  mój Ojciec był zakochany w Rosji i jej niezmierzonej duszy.
Dziś mojej Wiśki  już nie ma. Ja po angielsku, francusku i wrodzonym rusku dalej zasuwam, ale w Wojnowie to nie ma do kogo.

Jeden z jej limeryków zachowałam w pamięci
Pewna Redaktor (wieś Wojnowo)
Wieść niesie - problem miała z głową.
Także Redaktor (ale inny),
Ten problem za pomocą rynny
Rozwiązał. Twierdzi, że to zdrowo.      

poniedziałek, 1 października 2012

Wspomnień czar



Oglądam fotografie ludzi, których poznałam i odżywają wspomnienia.
To było czyste szaleństwo, ale taka już z jestem. Wróciłam właśnie z kolejnej wyprawy w mój ukochany Hindukusz. Wracałam piechotą, bo uciekł mi ostatni Pekaes. Z Hindukuszu autobusy nie jeżdżą po zmroku, więc kiedy wreszcie dowlokłam się do domu, byłam kompletnie skonana. Właśnie zrzucałam buty z nóg, a z pleców plecak, gdy rozdzwonił się telefon. Nie chciało mi się z nikim gadać i marzyłam tylko o ciepłej kąpieli i filiżance kawy. Przemogłam się jednak i podniosłam słuchawkę. O dziwo – gdy tylko ją podniosłam, momentalnie przestał dzwonić telefon. Z tego zmęczenia i skonania „Obserwator, słucham” powiedziałam jeszcze po hindukusku.
- Anka! Musisz tu zaraz przyjechać! Słyszysz?! Rzucaj wszystko i przyjeżdżaj. Do Mediolanu!– krzyczał ktoś w słuchawkę.
- Jestem skonana ze zmęczenia. – odrzekłam – Nie ma ciepłej wody i skończyła mi się kawa… Do Mediolanu? – dodałam, a w głowie zapaliła się lampeczka – Silvio?
Minutę później, wykąpana, ogolona i po kawie lecz z wciąż mokrymi włosami, pędziłam jak szalona przez wymarłe, spokojnie śpiące jeszcze o tej porze Wojnowo. Ludzie rozstępowali się na widok mojego samochodu.
- Ludzie, rozstąpcie się na widok jej samochodu. – zawołała jakaś kobieta w kraciastej chustce na głowie – To nasza Pani Redaktor!  
- Na pewno coś się stało. Może w Mediolanie? – odpowiedziała jej domyślnie inna w pasiastej chustce.
- Blbulgbmmm… - wybełkotał powszechnie znany pijak, moczymorda i złodziej, lecz jego bełkot rozwiał się w szumie wiatru.  
Gdy wciąż uwiązane drutem drzwi mojego samochodu chciały wypaść na kocich łbach Via Dante, właśnie wstawał dzień. Roztrącając zaspanych ochroniarzy wpadłam wprost do garsoniery Silvia.
- Anka! – zawołał unosząc się w atłasowej pościeli, w której drzemało jeszcze kilka par nóg – Oszalałaś? Mogli cię przecież zabić.
- Gdzie on jest? – odpowiedziałam nie mogąc odnaleźć w torbie notatnika i aparatu.
- Uspokój się, dziewczyno. Muammar przypłynie na Sycylię po południu i będzie na nas czekał z kolacją. Prześpij się, wykąp, napij kawy. Masz jakąś kieckę?
Pieniędzy nie zabrałam w tym pośpiechu z domu, a Silvio wie, że jesteśmy nie do kupienia i żadnych tych-tych nie przyjmę. Zawarliśmy kompromis i wywiad miałam przeprowadzić w jakimś odlotowym mundurze.
Z góry prywatny jacht Muammara prezentuje się okazale i jest wielki, jak nasz dawny transatlantyk. To skojarzenie przywołało wspomnienia, kiedy działałam w opozycji.  Kiedy samolot podchodził do lądowania w Fontanarossa, zdążyłam opowiedzieć ze szczegółami, jak mnie wyrzucono ze szkoły. Libijczycy czekali na nas na płycie lotniska, gdzie Silvio przedstawił mnie Muammarowi.
- To jest Anka z Obserwatora. Musisz wiedzieć, że komuniści relegowali ją kiedyś z Batorego.
- Za burtę? – Kadafi ze współczuciem pokiwał głową – Płynęłaś bez biletu?    
     

niedziela, 17 czerwca 2012

Słoń i małpa


Słoń i małpa

Jowisz wydał zarządzenie
Dotyczące słoni:
Się zezwala na wchodzenie,
Tylko słonie goni,
Z tamtej części zagajnika,
gdzie rosną daktyle.”
Powód? - Srają, depczą trawę                      
i straszą motyle!

Pewien słoń, co chętny chadzać
W daktyli zakątek,
Prosi:
          - Może by tak władza
Zrobiła wyjątek?
Może by tak szparkę małą
Zrobić w zarządzeniu,
Może by się coś tam dało
O tym „niewchodzeniu?

Wielbłąd, struś i surykatka
Szepczą lwu do uszka:
- Słoń niech dupę tylko zatka
I chodzi na paluszkach.
- A motylki? – król odrzeknie –
On straszy motyle!
- Żaden motyl nie ucieknie,
Jak wejdzie na chwilę.
 
Lew wyjątek więc stanowi:
- Słoń jest swój, miejscowy,
Więc przyznaje się słoniowi
Patent daktylowy.
Może straszyć już motyle,
Wdeptać trawę w grunt
W całym zagajniku, byle
W tyłku nosił szpunt.

Przez lat kilka tak to trwało. 
Słoń pychą nadęty
Chodził, bo mu się ubrdało -
Chronią go patenty.
Doniósł ktoś skory do buntu
I znów Jowisz orzekł:
- Słoń ten patent, zamiast szpuntu,
Wetknąć sobie może.

Dżunglę rozdarł dziki ryk.
Czerwony ze złości
Słoń, jak rozwścieczony byk,
W zranionej próżności.                              
- Jeśli ja nie mogę iść  
Po głupie daktyle,
To tu nikt nie będzie jeść
Daktyli. I tyle!

Bo w tym przecież cała rzecz  
I chodzi tylko o to,
Że jak ja – nie, to wy też!
Beze mnie? – choćby potop!
Surykatce strzelę w łeb,
Struś zdrajcą, nie bratem,
Wielbłąd to zwyczajny kiep!
Małpa adwokatem.

Małpie mówi wściekły słoń:
­-Wściekły jestem srodze!
Tyś wścieklejsza, gotuj broń!
Jać to wynagrodzę:
Dupą świecisz. Dam ci jeść –
Dam bananów kupę.
Pomarańczy sztuk aż sześć
Plus kieckę na tę dupę.

Małpa w krzyk na cały głos,
Że to jakaś granda!
Wszystkich czeka jeden los-
To po prostu skandal!
- Nad ustawą nocy sto
Dla was przesiedziałam.
Aż się nie chce wierzyć w to,
Co tam wyczytałam:

Już do zagajnika wejść
- takie prawo boże –
I daktyla sobie zjeść
Teraz nikt nie może!
Świętą prawdę mówię wam,
O tym nikt nie słyszał...
Jowisz mi to dziś rzekł sam...
Wiem to od Jowisza…

Zląkł się gad, przeraził ptak -
Prawda to, czy blaga?
Wszystkie teraz radzą, jak
Jowisza przebłagać.
Schrypiał w gniewie boga głos
Gdy z licem marsowym
Ściągnął brew, rozdął nos,
Prawo dając nowe:

„Każdy może owoc rwać,
Bierzcie, ile chcecie.
Ale słonie?! Kur* mać!
Tłumaczyłem przecież!”

Wiedzieli to w Egipcie i znali dobrze grecy,
Że małpę bóg stworzył z nudów lub dla hecy.   
                              A Pliniusz pisze o tym i Tacyt wspomina,
                              Że rozumem swoim słoń człeka zagina.
Jeśli pierwsze – prawda, drugie – jakieś bzdury.
Trzymałby słoń z małpą? Trzymałby? No, który?
-----------------------------------------------------
Puenta zaś powiastki tej
sama tu wyrosła:
Gdy słoń z małpą trzymać chce, 
to wyjdzie na osła…

Z francuskiego przełożyła : Zofia Halbersztad 


niedziela, 18 marca 2012

Brygada „RR”

Ludzie miewają różne skłonności. Jedni hodują kotki i dokarmiają ptaszki. Inni zbierają znaczki lub bilety narodowego banku polskiego. Jeszcze inni objadają się kaszanką z grilla lub prowadzą zdrowy tryb życia.  Wśród tych skłonności jedne bywają uznawane za naganne (np. gdy mówimy, że ktoś ma do czegoś pociąg), inne zdają się być neutralne (mówimy, że to bzik), a jeszcze inne – wręcz przeciwnie, są uznawane za szlachetną dyspozycję charakteru.
Choć wszyscy mamy nienajgorsze zdanie o sobie, to miłość do bliźniego swego, skłonność i nieposkromiona chęć niesienia pomocy innym zdarza się, niestety, dość rzadko.  Altruizm to przepiękna cecha i tylko naprawdę wybitne osobowości stać na poświęcenie swoich spraw dla dobra bliźnich. Autentyczna bezinteresowność to jednak rzadkość. Wielu ludzi chce uchodzić za altruistów – pragnących zachować anonimowość dobroczyńców, którzy przy pierwszej byle okazji pochwalą się, jak i komu pomogli. To miłe, że są jednak wśród nas ludzie, którzy tę pomoc niosą i… milczą. Nie chwalą się, nie zabiegają o poklask i uznanie, tylko w cichości,  niczym bohaterowie kreskówki pomoc niosą, dniem i nocą.    
Ludzie miewają różne potrzeby. Jedni potrzebują kawałka eternitu nade łbem i portek, inni odrobiny kasy na podtrzymanie dobrego nastroju do rana, a jeszcze inni chcą pogadać przy wirtualnym konfesjonale. Niektórzy jednak potrzebują prawdziwej pomocy i takim przydałaby się fachowa opieka np. prawnika, czy lekarza. Bo czymże jest prosty człowiek wobec machiny urzędniczej? No czymże On jest? Taki „Pojedynczy człowiek w starciu z urzędem, szkołą, lecznicą (dalej sobie dopiszcie) czuje się bezsilny.
Czy są wśród nas ludzie wymagający pomocy? – A gdzież (odpowiedzmy pytaniem) ich nie ma?!  Mało to ludzi, którzy chętnie skorzystają z bezpłatnej pomocy prawnika? Albo brakuje tych, którzy chętnie pogadają z jakimś ludzkim urzędnikiem, który podpowie rozwiązanie? Albo takich, którym przydałby się nauczyciel? Nie, takich u nas nie brakuje. Nie brakuje też takich, którym oprócz lekarza rodzinnego przydałaby się jeszcze jakaś diagnoza od lekarza „po rodzinie”. Na koniec wreszcie, jeśli gratisowy prawnik, zaprzyjaźnieni urzędnik i nauczyciel oraz „porodzinny” lekarz nie pomogą, to przecież znajdzie się chyba ktoś, kto uruchomi swe rozległe dojścia, a przynajmniej w nalocie dywanowym zbombarduje urzędników pytaniami…
Ktoś gdzieś tam nie śpi i nie dojada, tylko niesie pomoc. Odbiera maile, telefony i spotyka się za wszystkimi, o których dobry Bóg chyba zapomniał. Wystarczy jeden tylko pstryk! tego Ktosia i już pluton prawników udziela bezpłatnych porad w sieni, a kompania lekarzy „po rodzinie” prowadzi blok operacyjny w kuchni. Niestety, urzędnicy przyjmują dziś pod płotem, bo idzie koniec semestru i nauczyciele zajęli na korepetycje cały parter. Tak to wygląda i nie ma, że zmiłuj – altruizm wymaga wyrzeczeń.
- Za co to wszystko, zapyta jakiś niedowiarek, tak zupełnie bezinteresownie?  A tak, niedowiarku jeden! „Ludzie traktują media jak ostatnią deskę ratunku…”, a media mają psi obowiązek pomagać. Na szczęście media to potęga i „Legitymacja dziennikarska otwiera mnóstwo bram.”.
- Co to jest, gdzie to jest i kto robi to takie fajne coś? – zapyta jakiś inny sceptyk. To jest biO, czyli niewidzialna ręka spółki wypróbowanych dziennikarzy. Świat ratują i ludzi zbawiają: Anka Grzybowska i Jacek Dobrzyniecki.
Biuro interwencyjne Obserwatora powstało w połowie ubiegłego roku z zapewnieniem, że żadna ze spraw nie ujrzy światła dziennego. Rzeczywiście – jak kamień w wodę, bo później temat już się nie pojawił. W komentarzu pisze: „Jeszcze jedno - ja tajemnicę zawodową traktuję bardzo poważnie. Jak bardzo - wie o tym chociażby szef naszego komisariatu. Jeśli ktoś daje mi cynk i mówi "nie puszczaj", nie puszczę. Kilka lat temu nawet za to wylądowałam na dołku na Żytniej. To jest konfesjonał, ale też realna pomoc. Dopóki dopóty nie dostane pozwolenia o sprawie nie napiszę. Ale może pomogę?...”
W tym samym komentarzu, tylko trochę wyżej, napisało Jej się „Jesteśmy wariatami”. No cóż, proszę Pani Redaktor Naczelnej i Szanownego Wspólnika   – w tej sprawie nigdy nie było najmniejszych wątpliwości!
Czym jest biO? Raczej jest to pociąg, mało prawdopodobne, żeby to był bzik, a już prawie na pewno nie jest to owa szlachetna dyspozycja. 


piątek, 9 marca 2012

Dziadek wysokogórski

Podobno w nadmiarze wszystko szkodzi. Szczególnie używki. Podobno taka np. kawusia, papieroski, czy piweczko, jeśli zbyt długo je sobie aplikować, potrafią kompletnie wyniszczyć organizm. Podobno zupełnie podobnie jest też z komplementami, hołdami i wyrazami uznania. Jeżeli podawać je w nadmiarze i odpowiednio długo, mogą kompletnie rozchwiać nasze wewnętrzne poczucie pionu, autokrytycyzm i dystans do rzeczywistości. Tak, tak – wcale nie trzeba codziennej michy krupniku, żeby popaść w nałóg. Wystarczy tylko przyzwyczaić się do tych ciepłych słów uznania w komentarzach, a potem wiecznie niezaspokojony głód komplementów uczyni z nas nałogowca. Ten głód, niedające się niczym zaspokoić ssanie, popchnąć nas może do różnych osobliwych rzeczy.
Ciekawa sprawa jest z tlenem (O2 – taki pierwiastek), którego nikt rozsądny nie uzna za używkę. Kiedy jest go za dużo – dostajemy kręćka, popadamy w euforię i odlatujemy. Kiedy za mało – podobnie, tylko efekt końcowy jest nie do końca satysfakcjonujący. Ryby w zbyt natlenionej wodzie zachowują się zupełnie pociesznie – stają np. „na łbie” albo pływają stylem grzbietowym. Z kolei żony hiszpańskich kolonialistów, którzy osiedlali się w Andach, nie mogły donosić ciąży. Indiańskie kobiety, przyzwyczajone od pokoleń do rozrzedzonego powietrza,  radziły sobie jak zawsze świetnie, a Kreolki  nie – za mało tlenu. Czy takiej wysokogórskiej kobiecie po zejściu w dolinę może zakręcić się we łbie? Jest jeden ciekawy przypadek…
Trzy już prawie lata temu, gdy Naczelna nie była jeszcze Naczelną, udało się przyszłej Naczelnej napisać świetny tekst. Za ten tekst wierni wielbiciele przyszłej Naczelnej naznosili Naczelnej pełne kosze braw, hołdów i słodkości, a pierwszy z nich rzucił nawet, że „kapelusze lecą z głów”! Zobaczmy czy z kapeluszem nie odskoczył również dekiel.
Tekst pod tytułem Jedwabne (powiedzmy, że) jest o Jedwabnem – podłomżyńskiej mieścinie, która nie zapisałaby się w historii niczym ważnym (prócz produkcji styropianu), gdyby kiedyś „dobrzy sąsiedzi” nie spalili tam w stodole swoich sąsiadów.  Stwierdzenie, że „tekst jest o Jedwabnem”, to spore nadużycie, bo tekst jest… No pewnie, że o Niej! W tym tekście dowiadujemy się sporo o naszej Ulubienicy i już w drugim zdaniu pada to „coś”, co każe przeczytać całość na bezdechu: Naczelna znała jednego  z morderców z Jedwabnego, choć nic o tym wtedy nie wiedziała. Lecz gdy się dowiedziała, a dowiedziała się dopiero z książki pt. Sąsiedzi, to zamarła z wrażenia i chyba do dziś się jąka. Świadczyć o tym może owo powtarzane kilka razy „Podawałam rękę mordercy z Jedwabnego.”, co przyszła Naczelna uznała za „motyw przewodni” całego wpisu.
Wrażliwość Naczelnej na biedę, krzywdę i bród jest już legendarny. Do tej pozytywnej cechy dodajmy jeszcze łatwość, z jaką popada w poczucie winy – podawała wszak rękę mordercy z Jedwabnego… Pamięta go doskonale – spokojnego, nikomu nie wadzącego pszczelarza. Bawiła się wśród jego uli, pamięta lepki, rozgrzany słońcem smak „plastrów miodu”, jakby sam smak miodu Jej nie wystarczył. „Jestem w jakiś sposób skalana, bo podawałam rękę mordercy.” – pisze przyszła Naczelna, a my wszyscy aż kucamy z wrażenia nad Jej szalenie wrażliwą skłonnością do ekspiacji.
Policzmy nieuprzejmie: jeśli dziś Naczelna jest lekko po 40-stce, tekst napisała 3 lata temu, a w komentarzu wyjaśnia że „To było 30 lat temu.”, to ile wówczas liczyła sobie wiosenek?  Osiem, dziewięć? Doliczmy Jej roczek dla okrągłości (niech tam ma!) i skłońmy z szacunkiem głowy – 10-letnia dziewczynka podawała rękę pszczelarzowi spod Pisza, czego dorosła już raczej kobieta nie może sobie… darować?
Nie, nie! Proszę powstrzymać ironiczne uśmieszki, bo figura na „dziewczynkę z poczuciem winy” wcale nie jest taka prosta. Chodzi o to, że dziadek Naczelnej miał tzw. piękną kartę. Otóż szanowny antenat Naczelnej ratował Żydów, a wnusia podawała łapę jednemu z ich oprawców. Naczelna pisze:
Mój dziadek, kiedy dostał Sprawiedliwego wśród Narodów Świata żachnął sie -  "Ja nie Żydów ratowałem, tylko ludzi. Jak mi za to moga dawać medal, to bez sensu." W jakiś sposób stało się to moim credo i dlatego w moim domu nigdy nie pyta się "dlaczego", tylko daje się dach nad głową, jedzenie i ubranie. Nigdy się na tym nie przejechałam, Dziadek miał rację.
Dopiero teraz rozumiemy, co tak Naczelną piecze i swędzi. Dopiero teraz łapiemy, skąd ten dysonans. Gdy szatan władał ziemią, szanowny dziadziuś okazał się szlachetnym herosem i humanistą najwyższej próby. Nawet wtedy, gdy państwo Izrael składało mu hołd, on żachnął się nad medalem Sprawiedliwego, bo przecież narażał własne życie w imię człowieczeństwa, nie narodowości. Po latach okaże się, że jego mała Ania przybijała piątkę jednemu z katów. Kto wie – może nawet robiła żółwika?
To ma prawo, a nawet musi boleć. Dlatego Naczelna przyjęła sobie jako credo prostą zasadę jej własnego dziadka: o nic nie pytać, tylko pomagać. Od tamtej pory prowadzi dom otwarty, a każdy potrzebujący (choćby nawet i sam kat) otrzyma od Niej kawałek dachu, pajdę chleba z marmoladą i jakieś portki. Naprawdę piękna postawa. Anka, która jak sama wyznaje, nie jest Żydówką, bo jej rodzina wywodzi się z litewskiej arystokracji, miała wspaniałego dziadka i odziedziczyła po nim to, co najpiękniejsze – wrażliwość na krzywdę, niezachwiany pion moralny i dobre serduszko.  Szkoda tylko, że tak mało wiemy o tym wspaniałym dziadku. Sprawiedliwym wśród Narodów Świata, który „nie wiedział, że tuż koło niego żył jeden z morderców z Jedwabnego.” Kim był dziadek? „Dziadek mieszkał w Warszawie. Pochodzenie nic nie znaczy.” – rzuca lakonicznie w jednym z komentarzy, a TU możemy wyczytać, że obok prababek, babć i całego tego wujostwa z ciotectwem, był nauczycielem.   
Jak to nierzadko u Naczelnej bywa, weryfikacja tak lekko rzucanych przez Nią wiadomości nastręczyć potrafi sporo kłopotów. Gross opublikował książkę i nasza Ori(Anka) dowiedziała się, że to jeden z braci L. był mordercą. Ten od smaku plastrów miodu. Dodaje nawet: „Nie muszę ukrywać jego danych -  wszelkie massmedia już je podały.” Niżej doda jeszcze, iż cieszy się, że jest wolność prasy dzięki czemu wie, co robiła (chodzi o tę piątkę i żółwika, przez co wstrętnie Jej. Od lat.).
Już jednak pod samym tym świetnym tekstem pojawiają się kłopoty. Który to, bo było trzech? – pyta jeden z komentatorów, a Naczelna odpowiada, że „średni”. Ale z imienia który? – pyta inny, bo imion jest łącznie cztery. Wtedy w Naczelnej włącza się program „wrażliwość”, bo rodziny już swoje przeżyły, nie można odpowiadać za grzechy dziadków i ojców, sprawa jest zamknięta itd. Wprawdzie Gross i massmedia wszystko podały, ale który pasał pszczoły, już się nie dowiemy. A może sprawa potoczyła się w niewłaściwym kierunku i wszyscy, zamiast zachwycać się nad wnuczką swego dziadka, skupili się na zupełnie drugorzędnych detalach?
Weźmy więc dziadka. Każdy z nas ma dwoje rodziców, a oni tylko po jednym ojcu. Każdy więc ma dziadków dwóch. Wprawdzie Naczelna pochodzi z litewskiej arystokracji, lecz z dużym prawdopodobieństwem przyjąć można, że litewska arystokracja używa do rozmnażania dość plebejskiego sposobu. Jeżeli Ori(Ance) nie przydarzył się żaden przyszywany dziadziuś, to powinna mieć jednego po tatusiu, a drugiego po mamie. Niech Naczelna poszuka w domu dyplomu i pamiątkowego medalu, który powinien wyglądać tak*:


 Gdy Ona będzie kopać, my pomóżmy Jej przeszukując śmietnik. Swój tekst Naczelna opublikowała w maju 2009. Instytut Yad Vashem w Jerozolimie (Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Jad Waszem) prowadzi rejestr osób odznaczonych, w tym również Polaków. Stan na 1 stycznia 2011r. powinien więc obejmować szanownego antenata. Ten po kądzieli musiałby nazywać się tak, jak zwała się mama Naczelnej, gdy była jeszcze panienką. Niestety, nie ma tam żadnego dziadka, który w nazwisku nosiłby choćby ślad rdzenia nazwiska dumnego rodu Sapiehów. Spróbujmy więc z dziadkiem po mieczu. Jest tam wprawdzie Grzybowskich aż trzech, jednak do żadnego z nich nie można zwrócić się ciepło „Dziadku Mieciu”. Gdzież więc jest Naczelnej dziadek: człowiek, który ratując Żydów, ludzi ratował – nie Żydów?!  Może urwał się na moment z listy na pogaduchy z prof. Halbersztad i do dziś nie powrócił? Może zawstydził się, że wnusia tę łapę mordercy podawała, zwrócił medal i sam poprosił o wykreślenie?
Jest jeszcze trzecia możliwość – dziadek był sobie takim zwykłym dziadkiem, tylko któregoś dnia posłużył wnuczce jako używka. Przy kawusi z papieroskiem dorobiła mu brodę mędrca, dała medal Sprawiedliwego i postawiło jako lustro, do którego krzywiła miny, że podawała rękę mordercy. Może już wówczas, dla garści ciepłych komentarzy, kazała mu ratować Żydów, żeby jej dziecięcy żółwik z pszczelarzem nabrał dramaturgicznej głębi?
Osoby wychowane w warunkach rozrzedzonego powietrza mogą na nizinach zachowywać się w sposób odbiegający od normalnego. Ciągła euforia, szampański nastrój i ogólny „stan wskazujący” wynikają z nadmiaru tlenu w ich krwioobiegu. Oni są przez cały czas na takiej lekkiej „małej bańce”. Gdy Naczelna była malutka i zanim trafiła do jednego z ośrodków wypoczynkowych pod Piszem, jej rodzice, hotelarze z zawodu, prowadzili Dom Turysty na Krakowskim Przedmieściu i „ośrodki wysokogórskie w Beskidzie...”
W którym Beskidzie wprawdzie Naczelna nie podaje, jednak najwyższy szczyt to Babia Góra (1725 m n.p.m.) w Beskidzie Żywieckim i od czasów wojny nie ma tam schroniska. Musiały więc być te ośrodki gdzieś niżej. Problem w tym, że za rejony wysokogórskie uznaje się tereny dopiero powyżej 2500 m n.p.m., co Naczelnej wcale nie przeszkadza być przez resztę życia na tlenowym rauszu. Wprawdzie na łbie nie staje i nie nurkuje stylem grzbietowym, ale ma za to dziadka. Wysokogórskiego!

* - Stefan Korbowski nie jest oczywiście tym dziadkiem. To tylko ilustracja. 
 

niedziela, 4 marca 2012

CV

Europa miała i wciąż ma literackiego Falstaffa i zupełnie prawdziwego Munchausena. Polska miała i wciąż ma literackiego Zagłobę i zupełnie prawdziwego Karola Radziwiłła „Panie Kochanku” A my co? Sroce spod ogona?!
Dobrze napisane CV to połowa sukcesu. Jeśli Twój życiorys zainteresuje pracodawcę, zachodzi duże prawdopodobieństwo, że zaprosi Cię na rozmowę kwalifikacyjną. Wtedy będzie mógł go zaczarować, jednak pamiętaj – najpierw napisz dobre CV. Jeżeli od prawdziwej prawdy wyżej sobie cenisz prawdę literacką… Nie krępuj się, papier jest cierpliwy.
Quiz jest prosty – który wariant jest prawdziwy?

1. Wykształcenie:
a)      1989-1994 Uniwersytet Warszawski, socjologia, tytuł magistra; 2002-obrona doktoratu;
b)      1989-1994 Uniwersytet Warszawski, filologia polska, katedra antropologii kultury, tytuł magistra;
1990-1995 Uniwersytet Warszawski, socjologia – indywidualny tok studiów, tytuł magistra, 2004-tytuł doktora;
c)      1989-1994 Uniwersytet Warszawski, filologia polska, katedra antropologii kultury;
d)      1989-1994 Uniwersytet Warszawski, filologia polska, katedra antropologii kultury, tytuł magistra; socjologia – indywidualny tok studiów, tytuł magistra, 2004-tytuł doktora;


2. Kariera zawodowa
1. 1994-2004: dziennikarka w:
a)      Superexpressie (dział miejski), potem w Gazecie Wyborczej (dział miejski, potem krajowy).
b)      Życiu Warszawy (dział miejski), potem w Gazecie Wyborczej (dział miejski, potem krajowy).
c)      Życiu Warszawy (dział miejski), potem w Superexpressie (dział miejski, potem krajowy).
d)      Życiu Warszawy (dział miejski), potem w Rzeczpospolitej (dział miejski, potem krajowy).

2. Od 1998 dziennikarka lokalna w gazetach powiatu piaseczyńskiego:
a)       „kto komu” i „Nad Warszawą”,
b)      „co i po co” i „Nad Nilem”,
c)      „co i jak” i „Nad Wisłą”,
d)      „jak i gdzie” i „Nasze Piaseczno”

3. od 2000 do 2004 roku właścicielka i naczelna „Obserwatora” -  lokalnej gazety konstancińskiej, wydawanej w nakładzie:
a)      1000 egzemplarzy.
b)      5000 egzemplarzy.
c)      10 000 egzemplarzy.
d)      20 000 egzemplarzy.

4. W roku 2002 wydała
a)      przewodnik „Spacerkiem po Konstancinie”, rok później kolejny „Spacerkiem po Górze Kalwarii”.
b)      przewodnik „Spacerkiem po Piasecznie”, rok później kolejny „Spacerkiem po Konstancinie”
c)      przewodnik „Spacerkiem po Piasecznie”, rok później kolejny „Spacerkiem po spacerniaku”
d)      przewodnik „Spacerkiem po Konstancinie”, rok później kolejny „Spacerkiem po Piasecznie”

5. W latach 2001-2002 opublikowała2 tomy opowiadań pod wspólnym tytułem:
a)      „Jezioranki”.
b)      „Młode Jezioranki”
c)      „Wiżajny”
d)      „Jezioranki z Wiżajn”

6. W latach 2000-2003  wydała trzy tomiki:
a)      opowiadań kryminalnych pod wspólnym tytułem „Makabreski”.
b)      opowiadań humorystycznych  pod wspólnym tytułem „Makabreski”.
c)      opowiadań kryminalnych.
d)      opowiadań o życiu w wielkomiejskiej aglomeracji pod wspólnym tytułem „Humoreski”.  

7. W roku 2007 ukazały się opowiadania dla dzieci:
a)      „Bajanki dla syna”.
b)      „Bajeczki dla syna”.
c)      „Bajki dla syna”.
d)      „Bajubajki dla syna”.

8. W latach 80. współpracowniczka wydawnictwa „Nowa” (kolportaż), za udział w opozycji relegowana z:
a)      LO im. Reja w Warszawie (1986 rok).
b)      LO im. Traugutta w Warszawie (1986 rok).
c)      LO im. Batorego w Warszawie (1986 rok).
d)      LO im. Zamoyskiego w Warszawie (1986 rok)

9. Od czerwca 1989 roku:
a)      członkini sztabów wyborczych Komitetów Obywatelskich, ROAD, Unii Demokratycznej, Unii Wolności. W 1994 wystąpiła z Unii Wolności.
b)      członkini sztabów wyborczych Komitetów Obywatelskich, ROAD, Unii Demokratycznej, Unii Wolności. W 1994 wystąpiła z Unii Wolności.
c)      członkini sztabów wyborczych Komitetów Obywatelskich, ROAD, Unii Demokratycznej, Unii Wolności. W 1994 wystąpiła z Unii Wolności.
d)      członkini sztabów wyborczych Komitetów Obywatelskich, ROAD, Unii Demokratycznej, Unii Wolności. W 1994 wystąpiła z Unii Wolności

3. Zainteresowania:

a)      wyprawy wysokogórskie, żeglarstwo, psie zaprzęgi, teatr, literatura.
b)      wyprawy wysokogórskie (Tatry), żeglarstwo, psie zaprzęgi, teatr, literatura.
c)      wyprawy wysokogórskie (Tatry, Alpy), żeglarstwo, psie zaprzęgi, teatr, literatura.
d)      wyprawy wysokogórskie (Tatry, Alpy, Hindukusz), żeglarstwo, psie zaprzęgi, teatr, literatura.

Osoba, która poprawnie odpowie na wszystkie pytania otrzyma cenną nagrodę – fotografię z dedykacją. Dedykacja będzie równie prawdziwa, jak fotografia. A fotografia, jak CV. Z tym, że CV powstało naprawdę… Wesołej zabawy.


czwartek, 1 marca 2012

Czapka o moralności alfonsa

Przysłowia są podobno mądrością narodów, a ich alegoryczna nauka jakże często jest puentą dla życiowych sytuacji. Są skarbnicą porad i wskazówek, a zarazem dowodem, że choć wieki mijają, to my – ludzie wciąż jesteśmy tacy sami. Często więc korzystamy z nich w żywej mowie, spotykamy w literaturze, a nawet znajdujemy w prasie codziennej. Dobrze użyte przysłowie potrafi oddać treść, którą musielibyśmy wyjaśniać w sporym elaboracie. Więcej – dobrze użyte przysłowie, a nawet tylko jego fragment, potrafi być aluzją, filuternym puszczeniem oka i najlepszym komentarzem.
Naczelna, osoba wszak wybitnie jak na nasze skromne warunki wykształcona, też  zna przysłowia, a ich fragmenty mogą Jej czasem posłużyć za tytuł, czym wprawia w popłoch wrogów i pociesza wielbicieli. Wystarczyło tylko wspomnieć, że „Karawana jedzie dalej”, a już blady strach padł na wszystkie psy (w tym i mnie), że Obserwator nadal będzie obserwował. Jednocześnie osoby obawiające się (w tym i ja), że Naczelna mogłaby sama pozbawić się funkcji, doznały ukojenia. Nie ukrywam – „karawan” Naczelnej dostarcza mi sporo satysfakcji i myśl, że mogłaby przestać „jechać” przyprawia mnie o drżenie wargi… Bycie porównaną do jednego z psów, który na Nią szczeka, jest z tych akurat ust komplementem.
 Kłopot z tym konkretnym przysłowiem, a właściwie jego specyficznym użyciem przez Naczelną, jest taki, że karawana nie jedzie. Karawana idzie i tylko idzie. Wcale nie trzeba Kopalińskiego i każdy, kto tylko wie czym jest karawana, natychmiast pomyśli o wielbłądach. Te zaś, jak powszechnie wiadomo, nie mają kółek. Karawana więc idzie zamiast jechać, ale nie czepiajmy się drobiazgów. Naczelna ma przecież doktorat z socjologii, a z „antropologii kultury” jest tylko prostym magisterkiem.
Świątkiem czasów słusznie minionych był niejaki Władysław Gomułka (ps. „Wiesław”), który o literacie J. Szpotańskim (autorze m. in. „Towarzysza Szmaciaka” oraz „Cichych i gęgaczy”) powiedział per „człowiek o moralności alfonsa”. Tenże Gomułka podał wersję przysłowia o karawanie i psie jeszcze ciekawszą, niż nasza Naczelna. Towarzysz Wiesław o krytyce wszelkiej maści Szpotańskich wyraził się jasno i prosto: „Psy szczekają, a karawan jedzie dalej.” Jego twórcze podejście do mądrości narodów nie spotkało się z uznaniem ani towarzyszy, ani wrogów ustroju. Jeżeli porównanie socjalizmu do karawanu dla pierwszych było wprost tragiczne, to dla drugich komiczne. Gdy pierwsi usiłowali rzecz wyciszyć, drudzy wręcz przeciwnie, a za Obsrywatora tamtej epoki uchodziło Radio Wolna Europa. Nie wiem, czy Obserwator jest jeszcze karawaną, czy już karawanem. Naczelna w każdym razie twierdzi, że jedzie.
Wybojami na drodze karawanu są zdarzenia drobne i zupełnie przebrzmiałe. Nikt już nie zagląda na strony, gdzie opadł już kampanijny kurz i smętnie dyndają przedreferendalne pajęczyny. Nawet sama Naczelna – Strażniczka gminnej praworządności pewnie zdążyła już o wszystkim zapomnieć. A szkoda. Czasem warto zerkać do dawnych roczników Obserwatora, by wiedzieć że to w kółko i wciąż ten sam Obsrywator. Warto poczytać od nowa (własne?) komentarze i jeśli nie popukać się we własne czoło, to może przynajmniej po tym pustym łbie podrapać?Zerknijcie, jak to było.
Czy ktoś może pamięta jeszcze teczkę za tysiaka, którą niewywalony przez Naczelną na zbity pysk burmistrz, raczył sobie kupić z podatków Naczelnej? To był pasjonujący tekst, który wywołał lawinę komentarzy. Trzeba uważnego oka i chęci grzebania się w czeluściach wychodka, żeby znaleźć łącznie trzy odsłony tej sprawy, a wszystkie z jedną datą. Naczelna znów pewnie przenosiła jakieś ramki, bo tu komentarzy nie ma. No i słusznie, bo komentarze są teraz pod artykułem w tej wersji. Tak jest - 62 komentarze wiszą pod tym samym artykułem i z tą samą datą. Kogo jednak zbytnio wciągnie czytanie starych komentarzy, ten przeoczy, że pod artykułem ukazała się jakaś "następna", której wcześniej nie było. Najedźmy więc, naciśnijmy sobie... Ach, oczywiście - przecież to jest to sprostowanie... Wszyscy je widzieli, bo Naczelna opublikowała razem z artykułem już 20 grudnia o pół do drugiej w nocy... Z komentarzy zresztą wynika, że wszyscy je tam widzieli.    
To samo jest TU i TU, gdzie komentarze przykleiły się do, nie wiedzieć kiedy, opublikowanego sprostowania. Podobnie jest z pudełkami na kanapki, wybuchowym sylwestrem i podwyżkami, których miało nie być.

           - Nadal mam zamiar patrzeć władzy na ręce - pisze Naczelna w swoim karawanie, a w komentarzu (30) dodaje, że Jej gazeta będzie wychodzić, portal będzie istniał, a zabawni opluwacze nadal będą Ich czytać. I to ostatnie - uważa My - to największa tragedia.
          Fragmentu jakiego przysłowia użyć inteligentnie, aby wynikało z niego, że pies (psy) wciąż powinien szczekać na ten karawan? Wystarczy proste „…czapka gore”, czy może skorzystać z twórczego geniuszu prostoty tow. Gomułki – „czapka o moralności alfonsa”?

Dziękuję, komu się to należy, za wskazanie oszustwa - sama przecież też bym to przeoczyła.  

piątek, 24 lutego 2012

Dejavu na tle reklam


Dejavu to takie idiotyczne uczucie, że ktoś puszcza nam w głowie fragment filmu, który już wcześniej widzieliśmy. Przez moment lecą przed oczyma obrazki a w uszach dźwięki, jakie już raz leciały. Zależnie od stopnia wrodzonej wrażliwości, albo stajemy z rozdziawem uśmiechu, albo w bojaźni i drżeniu.
Literatura, sztuka i medycyna nie są zgodne, jak działa i skąd się to cholerstwo bierze. Henry Bergson na przykład sądził, że poza figlami naszego mózgu, być może jest to dowód, że do rzeczywistości mamy dostęp nie tylko za pośrednictwem zmysłów. Morfeusz uważa, że to po prostu błąd w Matrixie, kiedy komputer centralny nie wyrabia z kotem na zakrętach. Specjaliści natomiast sądzą, że takie migające obrazki wspomnień mogą świadczyć o nadciągającym ataku padaczki. Jakkolwiek z tym dejavu jest (bardziej paramnezja czy może raczej prekognicja?), zjawisko to robi piorunujące wrażenie. Czy mogą go doznawać całe społeczności?
Wydawałoby się, że Ruciane-Nidę z Konstancinem-Jeziorną (poza posiadaniem myślnika w nazwie) nie łączy nic, bądź prawie nic. Jeżeli jednak jedni zajrzą drugim we wspomnienia, to może się okazać, że doznają rozdziawu z drżączką bojaźni jednocześnie.

Pamiętacie, jak Naczelna zakładała Obserwatora? A jego papierowego klona? A jak kocha syna? A po co to, a na co i dlaczego? Jest 04 marca 2006r. (za tydzień minie 6 lat!), gdy Anka pisze:
„Pod koniec maja zaczynamy wydawać Obserwatora w sieci. Innymi słowy startujemy z czymś w rodzaju portalu internetowego. Oczywiście wszelkie namiary na nas podamy niezwłocznie. Sami tylko musimy je poznać. Gazeta "papierowa" pokaże się najprawdopodobniej po wakacjach. Piszę "najprawdopodobniej", bo niestety wszystko zależy od kasy, a tej jakoś nikt na ulicy nie rozdaje. Wiem - zarzucicie nam pewnie, że chcemy się wstrzelić w wybory samorządowe... No cóż - pieniądz nie śmierdzi, ale prawda jest nieco inna - odchowałam syna (ma już 18 miesięcy) i mogę zająć się zawodem, a nie pieluchami, kaszkami i kupami. Oczywiście Wojtek będzie z nami tworzył gazetę, bo tak to już u nas jest... Mój syn bierze czynny udział we wszystkim. W pisaniu też. Dziecinniejemy, innym słowem.
Po co w ogóle łapiemy się za coś, co jest imprezą dość ryzykowną? No cóż – przede wszystkim to fajna zabawa. Poza tym - mieszkamy w Konstancinie (przynajmniej 2/3 redakcji, nie licząc Wojtka) i też mamy wielu rzeczy serdecznie dość. Władza ma to do siebie, że jeśeli nie patrzy się jej na ręce, to się degeneruje. (…)
Jacy będziemy? Pewnie tacy jak do tej pory - "balansujący na granicy złego smaku, ale mający to coś". A co do popierania jednej opcji... Mowię to szczerze i z pełną odpowiedzialnością - chciałabym, żeby Konstancin miał takiego burmistrza, jak poprzedni "wice". Chciałabym, bo tu mieszkam i jestem cholerną egoistką. (…)”
A teraz przeczytajcie tekst raz jeszcze, jednak tym razem myśląc o Niej i nie Konstancinie, a swoim mieście. Dziwnie, prawda? Też mam wrażenie, że gdzieś to już widziałam. A opinie o Obserwatorze?
25 stycznia 2006r. ktoś o nicku Pstanek napisze Wam tak:
„Ale jak sobie wspomnę numer Obserwatora sprzed wyborów... musicie przyznać, ze tamta gazeta również miała niewiele wspólnego z prasą obiektywną i niezależną.”
Obiektywizm?! Wielka rzecz… Na takie dictum Anka ma (16 luty 2006r.) własną odpowiedź:
„Wszystkich, którzy chcą nas czytać - a także tych, którzy zechcą się u nas ogłaszać - zapraszamy! Obiektywizm wprawdzie nie istnieje, ale zabawa jest przednia! A aferki zawsze się znajdą... O to akurat martwić się nie musimy... :)”
Podać na łopatce, że przed obiektywizmem wpierw jest zabawa i aferki, czy samo wynika?
W marcu 2006r. Konstancin żył tematem „Zmiana stref uzdrowiska”. Dyskusja na forum rozpoczęła się w dniu 07.03.2006r. 9-go marca, na dwie minuty przed północą, włączyła się Anka. Oto biling tylko tej jednej sprawy:
Data :09.03.2006 - 23.58
Data: 10.03.2006 - 00:01:51
Data: 10.03.2006 - 10:09:06
Data: 10.03.2006 - 11:28:54
Data: 10.03.2006 - 15:51:07
Data: 10.03.2006 - 15:57:40
Data: 10.03.2006 - 16:17:23
Data: 10.03.2006 - 16:31:06
Data: 10.03.2006 - 20:25:56
Data: 10.03.2006 - 20:28:39
Data: 14.03.2006 - 11:23:52
Data: 14.03.2006 - 13:23:39
Data: 14.03.2006 - 13:47:17
Data: 14.03.2006 - 17:03:39
Data: 15.03.2006 - 13:59:16
Data: 15.03.2006 - 15:37:03
Data: 15.03.2006 - 15:48:19
Data: 15.03.2006 - 15:50:33
Data: 15.03.2006 - 23:28:33
Data: 16.03.2006 - 13:44:21
Data: 16.03.2006 - 15:14:42
Data: 16.03.2006 - 15:28:25
Data: 16.03.2006 - 16:42:27
Data: 16.03.2006 - 16:51:31
Data: 16.03.2006 - 16:57:44
Data: 16.03.2006 - 17:56:30
Data: 16.03.2006 - 17:59:45
Data: 16.03.2006 - 22:41:40
Data: 17.03.2006 - 09:52:37
Wpisy posiadają oczywiście również poprawienia, które Naczelna stosują do dziś. Nie ma natomiast żadnych wpisów pomiędzy 11, a 13 marca. Nie, nie – wcale nie chcę wiedzieć co i gdzie robiła. Ciekawi mnie, ile by ich było, bo wyszło 29! Jak widać temat rajcował ją niezmiernie i o każdej porze dnia bębniła po klawiszach. Coś się zmieniło? Jest nawet ten specyficzny język dziennikarza. Język rozdwojony na końcówce, aby przy wysuwaniu lepiej wychwytywać unoszące się w konstancińskim powietrzu drobinki aferek. Od czego są dobrze poinformowani dziennikarze, i ich tajemnicze źródła, które od razu potrafią rozszyfrować całe to cuchnące bagno?
„Pytek, zgadzam się z Tobą w 100% - sprawa cuchnie i to na odległość.  Przyznam, że rozmawiałam o Konstancinie z kilkoma osobami, które coś o tym bagnie wiedzę. Opinie były podobne - działają tu grupy interesów, którym cholernie na rękę jest zmiana zasięgu stref.”
Konstancin chyba też ma jakiegoś gamonia – rzecznika, bo:
„A tak w ogóle - czy nasz ukochany burmistrz wchodzi do sieci? Może w końcu zabrałby głos sam, a nie przez pośredników?”
Jest również w pełni już ukształtowany warsztat pracy. Pamiętacie fruwającą folię pod płotem, bo Zuk się nie wywiązał? A pamiętacie walające się ulotki burmistrza? A pozostawione na jezdni znaki drogowe? Kiedy Konstancin zastanawia się nad propozycjami rozwiązania problemów z zanieczyszczeniem środowiska, ichnia wówczas, a dziś nasza niezależna dziennikarka zaciera ręce:
„Jak tylko zejdzie śnieg, zaczaję się i sprytnie natrzaskam zdjęć. takich z dreszczykiem w stylu - prezerwatywa w puszce od piwa wbitej w rozwaloną lodówkę koło potrzaskanej latarni z dziurą w płocie Tabity w tle. Nie ma sprawy. Do tego śliczne dojście nad Jeziorkę...”(Tabita – dom starców, Jeziorka – rzeczka w Konstancinie)
Obok tego wszystkiego toczy się normalne życie i choć Wojtuś jeszcze nie wie, że kiedyś troskliwa mama (ze względu na nędzny ruciański poziom) wybierze mu gimnazjum w Mikołajkach, to na razie pójdzie do przedszkola. Dziennikarka bada grunt.
„Niestety - nic nie wiem o konstanińskich szkołach. Za czasów podstwówki (czyli tak ze 25 lat temu) w ogóle nie miałam pojęcia, że Konstancin istnieje... Mam inne pytanie - czy wiecie coś o poziomie przedszkoli? Mam małego synka i za rok bedę musiała gdzieś go posłać. Słyszałam sporo dobrego o tym na Wareckiej, ale z drugiej strony bliżej mam do dawnego USC. Wiecie coś na ten temat?”
Nie tylko troskę o poziom edukacji zawdzięczamy Konstancinowi. Być może również i hasło, bo okazuje się, że ktoś wydawał tam gazetę PUNKT z podtytułem… „Nas nie można kupić”
Anek Krysińskich jest w na forum Konstancina stosunkowo niewiele. Lecz gdyby tak sobie posiedzieć i pogmerać? Jakiego słowa – klucza używa nasza Naczelana? „Horror”, czy raczej „skandal”? Jakie słowo będzie odciskiem linii papilarnych jej mózgu? Raz Ona sama pisze (07.03.2006r.) w sposób dość znajomy:
„Spróbuj się z nim skontaktować. Warto - to naprawdę ekspert, a poza tym człowiek szalenie sympatyczny.”
Hmm… Czyżby? Wyszukiwarka „pomaga” znaleźć w archiwum prawie 50 trafień. Słowa „szalenie” używa się w Konstancinie szalenie często i robią to osoby z najprzeróżniejszymi pseudonimami. Pamiętając, że „młody” wydał, iż My sama jedna potrafi obsługiwać ponad dwadzieścia nicków, nie będzie łatwo.   Najczęściej jednak robi to jako - i tu się większość chyba uśmiechnie - niejaki Anonim. Spróbujmy więc tego Anonima – prawie 800! A niech cię jasna – toż to szukać Anki w stogu siana! No to tak w przybliżeniu czasowym: 12-sta próba i jest! To nie linie papilarne jej mózgu, ale jakby całe zdjęcie!
Konstancińskie, czy Ruciańskie to dejavu? Rozdziaw uśmiechu, czy raczej zimny dreszcz? Nie przyjechała tu ewoluować, bo przybyła już w pełni ukształtowana. Konstancin był tylko przedszkolem, szkółką niedzielną, co najwyżej poligonem. To się już nie zmieni.
Gdy dziś wszyscy deliberują – iść, czy zostać w domu, mnie ciekawi dalszy los Obsrywatora. Co to będzie? Jak się je ten chlebuś i jak się go piecze, nasza przyszła Naczelna wcale nie tai. Już sześć lat temu w Konstancinie wszystko było jasne, czego p. Opalach albo nie zrozumiał, albo nie został zrozumiany:
Chodzą takie jakieś słuchy, że Naczelnej nie stać na gazetę, a mimo to ją wydaje. Będzie gazeta po wygranym referendum? Będą reklamy? Będzie dejavu?
Byle tylko Obserwator przetrwał. Byle zdołał się wygrzebać z kłopotów i zrzucić z siebie te biedronki, które oblazły go jak muchy.