Poznałyśmy się w tak szalenie
ważnym dla nas obu roku 1986r. Ważnym dla niej, bo po dziesięciu latach suszenia
talentu wylała wreszcie zbiorem, zbiorkiem, choć samo narzuca tu niewinne
słówko „zbiorniczkiem”, dwudziestu dwóch raptem wierszy i mogła znów na nich
popłynąć. W aureoli poetki-eseistki jako
wrażliwego świadka swoich czasów, w nimbie jakiejś niby Wielkiej Współczesnej obskakiwała
z tymi Ludźmi na moście wszystkie wieczorki poetyckie od Konstancina po Jeziorną.
Niektóre wierszyki, zupełnie niezłe, a chwilami nawet dobre, da się od biedy czytać
jeszcze dzisiaj.
Dla mnie ten rok był i
wciąż pozostaje datą symbolicznie bolesną, a zarazem boleśnie symboliczną. Rok nekrotycznej
metamorfozy podlotka jeszcze przecież i wejścia w stan głęboko uświadomionego
JA. Młodego, lecz przecież już dojrzałego i w pełni ukształtowanego, wobec poczucia
nędzy i egzystencjalnej beznadziei, w walce ze spersonifikowanym złem. A może
właśnie przez to zło? Zło osobnicze i zarazem totalne, bo systemowe lecz
przecież jakoś zapośredniczone w systemie powszechnie deklarowanych wartości.
Tak, młodej, przez co nazbyt jeszcze naiwnej idealistki, jakże jednak bezbronnej
wobec osaczającego Ją zewsząd prymitywizmu całego Jej ówczesnego otoczenia. Milczący
świadek cudzych sumień? Być może, a nawet czemużby nie, skoro to mnie wyrzucali
z Batorego w dniach, gdy ona doznawała zaszczytu wprowadzania do mojej szkoły?
Prawie trzymana pod łokcie, jakby z monstrancją, a wyprowadzana, choć
stosowniejsze byłoby tu „wynoszona”, niczym już sama monstrancja. Z zażenowanym
wprawdzie uśmiechem i grymasem skrępowania ale i z dobrze już wypolerowanym
błyskiem w oku.
W
Pisaniu życiorysu skreśliła „Przynależność do czego, ale bez dlaczego.
Odznaczenia bez za co.” Młodość, rzekła wtedy purpurowa na twarzy, nie
znosi „pomiędzy”. Młodość pragnie jednoznaczności, konkretu i kontrastu, a
ponad setka oskarżycielskich spojrzeń przytłoczyła mi oddech. Oskarżałam? Tak! Oskarżałam
ją o rezolucję związku literatów, protest w sprawie Listu 34, a najbardziej za ten
"grób w którym leży ten/ nowego człowieczeństwa Adam/ wieńczony będzie
kwiatami/ z nieznanych dziś jeszcze planet". Nadal niejasne jest, nie
jestem w stanie pojąć, nikt nie wytłumaczy mi i ja tego nie kupuję, jak można
coś takiego napisać, a potem stroszyć ondulowane pierze Wieszczki?!
Jeszcze tego
samego dnia wypatrzyła mnie na wieczorku w Harendzie. Po huraganowym ataku
wrażliwości słuchaczy i odpękaniu adoracji konduktu hołdowników, zaraz wyrosła
mi przy ramieniu i zaglądając w oczy: Kim Pani jest?, Co Pani robi?, Czy Pani
pisze?, zgadywała rymy do moich odpowiedzi. Był rok ‘86. Tak żeśmy się poznały.
Potem
zaczęły się telefony w środku nocy i te nasze poetyckie żarty:
- Jak minął dzień, Perełko? – A,
chwalić, obleci, Wisełko.
- Co u ciebie i jak szkoła, Anula?
- Jedźmy, nikt nie woła, Wisiula.
- Wisia woła: czyjaś ty, czyjaś?
– Anka na to: Piłaś, to wyłaź!
Nie dawała mi
spokoju do chwili, gdy nie wygadałam się, że robię doktorat z socjologii… Wisłeczka
zamilkła wtedy, jakby trafiona gromem. Dopiero później od Adasia Zagajewskiego
dowiedziałam się, że to jej czuły punkt. W 1946 roku Wisława rozpoczęła
polonistykę na Jagiellonce, by potem przenieść się na socjologię. I to nas
łączy. Nie zrobiła jednak nawet magistra. Oficjalnie „z powodu trudnej sytuacji
materialnej” lecz dziś chyba można już powiedzieć, że noblistka - przepraszam -
ale była cienka. Wiśka nie miała pojęcia o sposobach przeprowadzania ankiet, o
tych wszystkich próbach, wyborze miejsca, tła, celu,
sposobach przeprowadzania ankiet (bezpośrednim, pośrednim, łamanym, innym) i sposobach
jej kompensacji, że o matrycach przez litość nie wspomnę.
Potem
chyba się z tym jakoś pogodziła i pozbierała w sobie, bo znów zaczęła dzwonić.
- Anka! Ile biegów ma volkswagen! – pyta mnie, jak jakaś
głupia, w środku nocy, gdy ja mam na głowie referendum i podwyżki za ciepło.
- Wiśka! – drę się wściekła w słuchawkę – VW ma pięć biegów
ale czy ty wiesz, jakie będą podwyżki?! A potem czytam jej wiersz z końcówką: "A my na piątym biegu/i – odpukać –
zdrowi". I to jest mój wkład w literaturę polską…
Pamiętam też
sytuację, gdy rozmawiałam z nią przez telefon, a w tym czasie moje mniej więcej
roczne dziecko ściągnęło obrus z kawą i wszystkim, co na nim było. Odruchowo
wrzasnęłam, również do słuchawki, na co ona zapytała mnie, co się stało. Gdy
jej opowiedziałam, licząc na ludzki gest współczucia, odpowiedziała tylko:
"A wiesz, to jest dobry temat na wiersz". I odłożyła słuchawkę. Ale
powstał wiersz: "Mała dziewczynka ściąga obrus". Ech, Wisełka… Wojtek
jest chłopcem. Historia ta ma drugą puentę, bo gdy wiersz ten został wysłany do
"Zeszytów Literackich", Barbara Toruńczyk napisała do mnie:
"Szanowna Pani, jeśli kiedyś się zdarzy, że któreś z Pani dzieci coś w Wojnowie
zniszczy, a Pani Wisława napisze o tym wiersz i wiersz ten dostaną »Zeszyty
Literackie«, to proszę przesłać rachunek, pokrywamy wszelkie straty". Dziś
nieszczęsny Rusinek przypisuje tę anegdotę sobie i swoim bachorom.
Bawiłyśmy się
świetnie. Wielokrotnie odwiedzałam ją w Krakowie, jednak większość żartów
leciała przez słuchawkę telefonu. Te wszystkie Lepieje, Moskaliki i Altruiki
rodziły się pomiędzy cesarsko – królewskim, a Konstancinem, a potem
Wojnowem.
Piszę jej:
- Lepiej zwrócić pół miednicy, niż stołować
się w Karwicy.
On na to mi te
swoje:
- Lepiej coś tam, tego-tego, niźli coś tam,
pierdu- pierdu,
Ja jej wtedy błyskotliwie
o naszej sytuacji:
- Lepiej wziąć garbusa-gacha, niż dać głos
na Opalacha.
a ona do mnie:
- Lepiej głos oddać na Zbyszka, niż…
i tu mnie,
kuźwa, prosi o rym, ale żeby nie było „zwyżka”, „obniżka”, albo inna „liszka”. Bo
za ciepło „podwyżka” by pasowała ale wtedy Lepiej wychodzi jej taki trochę jakby
bez sensu. Noblista, kurka wodna żesz jej mać! Żenada! Że-na-da. Więc tłumaczę
jej od początku, że nie zrozumiała, że referendum, podwyżki za ciepło, a na
sesjach kabaret. No to Wisiura znów próbuje:
- Lepiej w knajpie piardywać, niż na sesjach
rady bywać.
Wiśka, mówię, ja
muszę być na sesjach, bo społeczeństwo czeka na moje relacje. Zresztą od
Wojnowa dostaję już kręćka. Kręćka?, Wisełka aż podskoczyła i smaruje:
- Lepiej trawę żuć w Wojnowie i mieć po
kolei w głowie.
Krew mnie zalewa.
Szlifuj, mówię, pilnik w łapę i szlifuj ten swój warsztat literacki, aż to „w
Wojnowie” zamienisz na „w Krakowie”
No to Wisiula
się męczy:
- Lepiej trawę żuć na łące, niźli krupnik
wziąć. W Biedrące.
Szału o mało nie
dostałam. Co to jest ta „biedrąca”, wydarłam się na nią, aż się Wojtek obudził.
Ty nie tylko socjologii ale nawet matury z polaka nie skończyłaś. Poryczała się.
- Wiśka, kuźwa, okradłaś,
mówię, mnie i społeczeństwo obywatelskie ze społeczeństwa obywatelskiego. Słyszysz?!
Dałaś d* na całej linii!
Wisiula nie
czuła, o co chodzi. Była ciężka, by nie rzec, że chwilami ociężała. Jaka była? Trudno mi
powiedzieć tak wprost, bo sporo się przy mnie nauczyła. Pewnego razu pyta: Anka! Co Obserwator myśli o moich wierszach? Bo wiesz, Dante, Goethe,
te rzeczy…
- Wisiura! – mówię jej jak starej
kumpeli – Ja jestem pokoleniem wychowanym na Eliocie, Whitmanie, na
nazwiskach, które być może nic Ci nie mówią. Dla nich dwóch nauczyłam się
angielskiego, dla Boudelaire'a - francuskiego. Poezja niemiecka czy
włoska - mimo całego szacunku dla wizjonerstwa Dantego i Goethego -
aż tak mnie nie pociągnęła. Rosyjski mam wrodzony - mój Ojciec był
zakochany w Rosji i jej niezmierzonej duszy.
Dziś
mojej Wiśki już nie ma. Ja po angielsku,
francusku i wrodzonym rusku dalej zasuwam, ale w Wojnowie to nie ma do kogo.
Jeden
z jej limeryków zachowałam w pamięci
Pewna Redaktor (wieś Wojnowo)
Wieść niesie - problem miała z głową.
Także Redaktor (ale inny),
Ten problem za pomocą rynny
Rozwiązał. Twierdzi, że to zdrowo.