czwartek, 29 grudnia 2011

Ochlokratka z bananami

Rokujący świetne nadzieje na przyszłość alkoholik, kolega Wojciech Frykowski, zirytował się pewnego dnia na zbyt opieszałego kelnera i aby mu dać znak do rozpoczęcia działalności, rzucił w niego ogórkiem, ponieważ jednak stopień rozbawienia kolegi Frykowskiego  uniemożliwił mu celność ciosu, ogórek trafił w barmana, poważnego starca w okularach, po czym odbił się od okularów i trafił w samotnego konsumenta trującego się przy barze, który nie czekając na wyjaśnienia wymierzył barmanowi cios w czaszkę, co stało się hasłem do ogólnej bójki w myśl zasady wszyscy przeciwko wszystkim. Akurat znajdowałem się w szatni, kiedy wbiegł barman.
- Trzy radiowozy z bananami! - krzyknął do szatniarza.
Szatniarz wbiegł na salę i przez chwilę taksował walczących fachowym spojrzeniem. Po czym wrócił do szatni.
- Dwa z bananami też będzie dosyć - oświadczył; następnie zaczął łączyć się z milicją. Zainteresowany fachową a nie znaną mi dotychczas terminologią, poprosiłem o wyjaśnienia i udzielono mi ich z całą życzliwością. Otóż stopień rozbawienia gości obliczano na radiowozy policyjne, a czym jest "banan”, wie każdy, i nie należy się o tym rozpisywać.
Marek Hłasko – „Piękni, dwudziestoletni”

   Czym jest ochlokracja i kim jest ochlokrata? To trudne słowo, ale nie wywołujmy już na początku sztucznego napięcia. Pojęcie ochlokracji nie pochodzi ani od rzeczownika „ochlaj”, ani od czasownika „chlać”. Niestety, nie pochodzi, choć zarazem w niczym ta okoliczność nie przeszkadza, aby ochlokrata nie mógł oddawać się jednemu i drugiemu. W byle wikipedii można wyczytać, że ochlokracja to rządy motłochu, gdzie nie obowiązują żadne stałe zasady, a wszelkie decyzje i działania tłumu wynikają z widzimisię demagoga. Demagog z kolei to taki przywódca, który ten motłoch porywa i umiejętnie steruje jego emocjami – np. zawiścią, mściwością, rządzą odwetu, czy zwykłym ludzkim strachem. Demagog wskaże tłumom „ich” wroga, będzie umiał poszczuć jednych przeciwko drugim, wskaże jedynie słuszny cel i nawet najciemniejszemu wytłumaczy, jaka jest prawdziwa prawda.
   Czy Naczelna są ochlokratką? Ona sama twierdzi, że tak i nie ma powodów, aby jej nie wierzyć. Proces dorastania można nawet prześledzić i zobaczyć, jak hartowała się stal. Proces utwardzania stalowych przekonań Ori(Anki) układa się w osobliwe kalendarium. Gwałtowne przyspieszenie, z jakim krystalizowały się jej poglądy, przypomina karuzelę – im szybciej się ona kręci, tym szybciej można dostać zawrotów. 
„A ja się zaczynam zastanawiać, czy ja aby ochlokratką nie jestem...”, pisze o sobie we wrześniu ubiegłego roku. Ideologiczny okres burzy i naporu zbiegł się, co prawda, z fazą larwalną, lecz był zdecydowanie krótszy. Ledwie zaczęła się zastanawiać, ledwie zaczęła przemyśliwać i wyliczać na paluszkach wszystkie „za” i „przeciw”, a już w miesiąc i tydzień później ideologiczna stal była w pełni zahartowana i twarda jak syberyjski beton:
Z wyznania jestem absolutną ochlokratką.” – obwieściła światu i sympatykom. Świat dostał pewnie rozdziawu z wrażenia, a niejeden ze wstrząśniętych sympatyków musiał aż przykucnąć. Bo czyż nie robi wrażenia to iście stachanowskie tempo ideologicznego dorastania? Niektórzy pół życia zmarnują, aby pojąć, w co wierzą i co wyznają, a nasza Naczelna ledwie pomyślała o założeniu Obsrywatora i już zastanowienie i wątpliwości przerodziły się w absolutną pewność – jestem ochlokratką i to absolutną!   
Niewiele trwało, by neoficki żar wyznania uzyskał dodatkowe wsparcie. W dwa miesiące później My posłużyła się siłami nieokiełznanej przyrody:
ja jestem ochlokratką genetyczną – wyznaje w komentarzu. Z genami nikt nie wygrał, bo geny to nieokiełznane siły natury. Dlatego za następne trzy miesiące My/Naczelna wyzna raz jeszcze:
   Kim jest z natury genetyczna ochlokratka? Wilkiem, którego natura zawsze ciągnie do lasu, czy łgarzem przyprawiającym sobie brodę mędrca? Lemingiem biegnącym z woli genów w przepaść, czy krętaczem zmyślającym szybciej, niż sama zdoła się zastanowić? Kim jest ta niby doktor socjologii, dziennikarka mówiąca o sobie per „ochlokratka” i co to ma niby oznaczać? 
   Jeśli ochlokracja w jej wydaniu oznaczać ma nieprzepartą chęć czynienia rozpierduchy, psucia wszystkiego, co napotka i obsrywanie wszystkich, których sięgnie rozrzut laksacji, to jest w istocie ochlokratką. Jeżeli nie potrafi oprzeć się wewnętrznej potrzebie wyszydzenia spraw, których nie rozumie; poniżania ludzi, których w ogóle nie zna i zjawisk, których po prostu nie pojmuje, to jest ochlokratką. Jest nią i trzeba Jej jeszcze oddać, że zakres pojęcia uzyskał nowe, szersze znaczenie.
Samorządy to nie moja bajka, chociaż byłam niegdyś radną.” – wyznaje i dodaje, że „nie czuje bluesa”. Męczy ją to i nudzi. Może dlatego nigdy nie pracowała w biurze. Przez litość nie pytajmy, co oprócz swojej „ochlokracji” czuje, co ją nie męczy i nie nudzi. Tak jak przez litość dla prawdy nie pytajmy, gdzie do tej pory pracowała, bo zdaje się, że od pracy woli pokera i brydża…
   Nie ma Obsrywatora bez komentarzy. Bez komentatorów Obsrywator po prostu nie istnieje, a ich uwagi zdaje się, że zastępują ochlokratce tzw. normalne życie. Londyński Hyde Park, gdzie w imię wolności słowa każdemu wolno powiedzieć wszystko na wszystkich, ma jedną tylko niezmienną zasadę – nie wolno obrażać królowej. Lokalna odmiana Hyde Parku też ma taką regułę, a obrażać nie wolno jego królowej. Trudno właściwie zdefiniować, na czym owo obrażanie polega, lecz ogólnie mówiąc chodzi o chamstwo, głupotę, bezczelność i trollowanie. Jak z kolei rozumieć należy te pojęcia, wyjaśnia sama My/Ochlokratka. Generalnie są to nieprzychylne uwagi pod Jej adresem.
Proszę Pani, Obserwator jest wprawdzie najzupełniej legalnązarejestrowaną sądownie gazetą, ale pozostaje własnością prywatną. Mamy chybaprawo nie tolerować u siebie trolli i chamów, prawda?”­ – wyjaśnia Ori(Anka) i wszystkim natychmiast się rozjaśnia. I słusznie! Granice wolności (nawet u absolutnych ochlokratów) wyznaczyć trzeba! Jakiś porządek (nawet u genetycznych ochlokratów) musi być! Nie będzie jeden z drugim (nawet u ochlokratów z natury) odbierał jej prawa do nietolerowania u siebie trolli i chamów! Na portalo-gazeto-blogu można dostać za to bana na tydzień, miesiąc, albo na wcale.
   Bo wolność i porządek od zawsze chodzą w parze. Kiedyś subtelną różnicę pomiędzy nimi wyznaczały banany. Ochlokracja nie używa już tych metod. Wystarczą jej bany i to bez radiowozów.     

piątek, 23 grudnia 2011

Zwierzęcie polityczne na ostro!

   W połowie roku My podsumowała (lub jeśli już ktoś woli: „Naczelna podsumowali”) połowę roku, czyli rozliczyła znielubionego w międzyczasie ulubieńca z jego obietnic wyborczych. Drobiazgowy rozbiór programu obecnego burmistrza został oczywiście wykonany ze wszystkimi szykanami sztuki wywodu. Taka wnikliwość i tak drobiazgowa analiza programu przyprawiła o zazdrość największych nawet ekspertów. „Szacun!” i „Na kolana!” wołały zastępy politologów z samej Warszawy.
   Mimo pedantycznej skrupulatności, autorce monografii Pół roku za nami nie wyszła spod zwinnych palusząt żadna nudna dysertacja i opasła kobyła. Nie, nie – mimo skłonności do analityczno – syntetycznego widzenia problemu, Ori(Ance) udało się zachować tę lekkość i przystępność formy, jaką cechują jej wszystkie teksty. Dzięki literackim talentom i łatwości, z jaką prowadzi swe ostre diamentowe pióro po szkle monitora, barokowa forma nie zaciemnia jasności tekstu. Artykuł czyta się naprawdę lekko, łatwo i przyjemnie, a rozjaśnieniu ulega nie tylko problem, ale również obraz samej Autorki. Właśnie dla tego obrazu, czytać należy go, za przeproszeniem… od tyłu. Choć obraz staje się wtedy, ponowne za przeproszeniem… zamazany.
   „Przez wiele lat byłam zwierzęciem ostro politycznym…” – mówi o sobie królowa wolnych mediów i rozwija mit, jak to pisała wyborcze programy. Wyborcze otóż programy pisała najprzeróżniejsze i do najprzeróżniejszych szczebli wyborów. Tworzyła je nawet dla konkurentów, bo robiła to towarzysko. Co to znaczy? Pewnie tyle, że umie pisać programy wyborcze i za tę cenną umiejętność jej środowisko niezmiernie ją ceniło. Gdzieś tam już wcześniej padło, że dla osób potrafiących napisać cokolwiek z sensem, okres wyborów to prawdziwe żniwa.
   Dla kogo pisała? Jeżeli kandydatom do najprzeróżniejszych szczebli, to pewnie gminnym, powiatowym i regionalnym, lecz również posłom, senatorom i europarlamentarzystom? Wprawdzie samych programów i ich wpływu na popularność kandydatów nie znamy, lecz można życzliwie przypuścić, że niejeden polityk (który?) zawdzięcza swój mandat pewnej ghostwriterce z Konstancina. Nie wiemy też, co to znaczy, że przez wiele lat była zwierzęciem ostro politycznym. Nie wiadomo, ile lat trwało to całe „wiele lat”, a tym bardziej nie wiadomo, czym popić to „polityczne zwierzęcie” na ostro. Pewne wyznania, co do prowadzonego w młodości bujnego życia politycznego wprawdzie są, jednak jest tego jakoś niewiele. 
   „Dość powiedzieć, że ja – była członkini ROAD, Unii Demokratycznej i Unii Wolności, której najbliższe jest PO - będę głosowała na kandydata na posła z zupełnie innej partii.” pisze sama o sobie, a my wszyscy zaraz dociekamy, kto jest Jej wybrańcem. Lokalny, lecz kto? W którą stronę zapukało to szalenie wrażliwe serduszko?
   W wersji larwalnej (Voit) wielokrotnie dawała do zrozumienia, że nie cierpi PiS-u, a jej szefa w szczególności. Nie cierpiała też katoprawicy spod krzyża i różnych innych takich tych, na których ćwiczyła szczękoczułki. W wersji, podkreślmy, larwalnej, bo przepoczwarzając się w poczwarkę (poczwarę?), porzuciła grę w salonowca24 i My założyła pierwszą i wciąż jedyną obiektywną gazetę. Jednocześnie Naczelna aktywnie włączyli się w ruch okołowyborczych przygotowań i stanąwszy po słusznej stronie, adorowali kandydata i jego wyborców. Pół roku trwała kolejna przemiana i przeszedłszy wreszcie do wersji imago, w pełnej już krasie swych rozlicznych talentów, dokonała wspomnianej analizy.
   Co w analizie jest? Wszystko. W analizie jest wszystko i zapewne wszystko prawda, czyli:
- „Pierwsze kilka miesięcy to dziwne decyzje personalne i stopniowe odchodzenie od wyborczych deklaracji o odchudzeniu urzędu”. – wywalił tylko jakieś płotki, a sekretarza urzędu nie wywalił.
- „…wyszła na jaw sprawa znacznie poważniejsza, czyli dopuszczenie nieautoryzowanej firmy do serwerów na których znajdowały się nasze dane osobowe.” – naraził Naczelną, że Naczelna utracą te swoje tajemnice i sekrety, których jeszcze nie opublikowała w gazecie, na blogach i pamiętnikach. Nic gorszego, jak przybiec z sensacyjną wiadomością o sobie jako druga.
- Na sesji pełen samozadowolenia wiceburmistrz ośmiela się powiedzieć szefowej związku emerytów, że ta ma sklerozę i nie wie, co robi. Co ciekawe - siedzący obok burmistrz na jawne chamstwo nie reaguje i nie przywołuje swojego zastępcy do porządku(…) – podobno My nawet to nagrała.
- Wpadek jest mnóstwo - najbardziej spektakularne dotyczą chaotycznej i kompletnie amatorskiej kampanii reklamowej gminy (…) – Naczelna jeszcze nie pokazali, jak się to robi, ale kto wie, na jaki odcinek gminnego frontu może rzucić ją jeszcze życie?
- "Tym, co męczy najbardziej jest nieustające zwalanie winy za wszystko na poprzedników. (…) - ale po półrocznych rządach takie podchody zaczynają być równie nudne, co żenujące." – nie rozwija, niestety, co znaczy owo „ za wszystko”, ale widocznie „wszystko” znaczy po prostu wszystko. Takie ogólne „wszystko”.
- „Niepokojące są coraz bardziej widoczne próby spłaty długów powyborczych. Efekty faworyzowania kilku osób w gminie dały o sobie znać podczas ostatniej sesji, kiedy to radni…” – chodzi o to, że radni chcieli nazwisk nabywców. Czemu są to „coraz bardziej widoczne próby spłaty długów powyborczych” Naczelna nie wyjaśnili, ale też pewnie nie trzeba.
   Sukcesy są dwa: kampania przeciwko parkowi narodowemu i przystąpienie do spółki śmieciowej, lecz:
„Te zwycięstwa są wprawdzie bardzo duże, ale nie równoważą licznych wpadek, poza tym póki co leżą w sferze marzeń, bo w obu przypadkach długa droga przed nami.”
  
   Najpiękniejsze jest pierwsze zdanie epilogu (dwa pozostałe to uwaga o przemijaniu i refleksja o przemijaniu) i trzeba je wyakcentować. Osoby o słabych nerwach proszone są o powstrzymanie się od czytania, a twardziele niech przynajmniej przytrzymają się stołu:
- „Obietnice wyborcza zostały zapomniane - wielka szkoda, bo brzmiały sensownie.”
To bardzo mocno wypowiedziane zdanie. Krótko i treściwie, można by powiedzieć. Albo ostro. Tak jak równie ostro wypowiada się w komentarzu:
- „Tak, ten program miał jeszcze częściowe ręce i nogi. Ułomny, kadłubowaty, ale miał w sobie to "coś"”.
I my od razu wiemy, że mówi do nas zwierzęcie polityczne, które zna się na polityce, jak krowa na koniczynie.
   Z tym świetnym tekstem jest tylko jeden drobniuteńki problem, a nawet problemik. Nie ma w nim programu... Więcej – w całym Obsrywatorze nie ma nigdzie tego programu. Zwierzęcie polityczne rozliczyło program, którego nie przywołało. Ciekawa rzecz, bo w innym miejscu Naczelna napisali (tekst, w którym umiera za prawo do wypowiedzi) coś bardzo osobliwego:  
- „Z wieloma poglądami Wspólnoty -  podobnie jak z wieloma poglądami Forum - absolutnie się nie zgadzamy…”
   Nie ma nic nagannego  w zgadzaniu się i niezgadzaniu. To jej prawo i jej sprawa, z kim, w czym się tak zgadza i nie zgadza. Drobniutki problemik polega na tym, że Autorka programów wyborczych nie podaje, do czego odnoszą się jej uwagi. Nie podaje treści kadłubowego programu, który ma te „częściowe ręce i nogi” i nie podaje wielu poglądów Wspólnoty i Forum, z którymi się nie zgadza. Wolne media nie muszą się tłumaczyć. Widocznie wystarczy, że zwierzęcie polityczne w ostrej formie powie, co i o kim sobie teraz, właśnie tutaj, tak se siedząc i popijając (o, i jeszcze tak sobie nóżką machając), a cały świat już wie, że tak myśleć wypada. Dobrze jest być wolnym mediem. Trzeba tylko do nich wszystkich ostro!

niedziela, 18 grudnia 2011

Serwilizm i resentyment


   Pchła wielokrotnie już przepraszała swoich czytelników i pytała nawet w komentarzach, jak długo jeszcze ma się tak kajać poniżająco. Za co ta skrucha i skąd wyrzuty sumienia? - za pomyłkę. My/Naczelna strasznie się kiedyś pomyliła w swoich politycznych afektach i dziś chce ten błąd naprawić. Uwierzyła kiedyś swojemu „Zbyszku”, pomagała mu w kampanii i pisała jakieś ważne teksty. Gdy wygrał, też pomagała, jak umiała (i nie umiała). Miażdżyła przeciwników kanonadą artykułów i krótkimi seriami celnych komentarzy. Wrogów nowego burmistrza rozjeżdżała na gąsienicach Obsrywatora lub mieszała z błotem jej poligonu. Zarywając nocki i zdzierając sobie opuszki na klawiaturze, ocieplała wizerunek, aby wszyscy go pokochali.
   Nic nie trwa wiecznie, więc gdzieś tak w okolicach lata Obsrywator wreszcie przejrzał na oczy. Odemknęło się najpierw jedno ślipko, a potem odemknęło się drugie ślipko. Po ślipkach opadły ręce, a po tych ręcach opadła też i żuchwa. Nie wiadomo, czy coś jeszcze opadło, ale na pewno coś dopadło. Dopadły Pchłę Szachrajkę najpierw wątpliwości, a potem głębokie rozczarowanie. Dlatego całą jesień My/Naczelna spędziła na biciu się w te swoje szczupłe piersi, że uwierzyła kiedyś obecnemu, dała się zwieść i uwieść, omamić i omanić. Nie mogła i wciąż nie może sobie tego darować. Może w ekspiacji sypała nawet popiół na te włosy, samobiczowała się i poniewierała sobą po podłodze, a nawet mówiła pod swym adresem brzydkie rzeczy? Dziś nasza Pchła wciąż głęboko przeżywa rozczarowanie, jest sfrustrowana i jeśli wcześniej pomagała gminę psuć, to teraz pragnie ją naprawić.
   Że kobieta zmienną jest (jak piórko na wietrze) wiedział nie tylko Giuseppe Verdi, lecz tu chodzi o… dziennikarza. Dziennikarza, który kiedyś wzywał swego faworyta do czynu: Zbyszku – kiedy wreszcie wywalisz panią Jatkowską? Dziś ten sam dziennikarz trzyma kciuki za referendum.
Czy ktoś pamięta jej pierwszy wywiad z kandydatem na burmistrza? Wywiad opatrzony był zdjęciem przedstawiającym kandydata na burmistrza w kasku i z tym wiatrakiem na plecach. No to tego wywiadu już nie ma. Zniknął (może i on się odnajdzie?), a szkoda, bo był ładny, wyborczy i już wtedy pokazywał, jaki Obsrywator będzie. Przetrwał za to inny dowód serwilizmu, który aż razi, gdy się go zestawi z dzisiejszymi tekstami. Dziś, dawny serwilizm przerodził się w resentyment.  
Konferencja Mediów Polskich przyjęła, który nazwano Dziennikarskim Kodeksem Obyczajowym. W Kodeksie, pod numerem 10. znajduje się taki zapis: Dziennikarz, pełniąc swoje obowiązkizawodowe, oddziela od nich własną działalność polityczną i społeczną.
   Jednym z sygnatariuszy Kodeksu jest Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, którego Szachrajka podobno* jego członkinią. SDP przyjęło własny Kodeks Etyki Dziennikarskiej, gdzie w punkcie 21 jak byk stoi: Angażowanie się dziennikarzy w bezpośrednią działalność politycznąi partyjną jest również przejawem konfliktu interesów i należy wykluczyćpodejmowanie takich zajęć oraz pełnienie funkcji w administracji publiczneji w organizacjach politycznych.
   Nasza Pchła pewnie nawet nie wie, że czegoś tam jej nie powinna. Nie wie, że nie tylko nie może, ale najzwyczajniej pisać pewnych rzeczy jej nie wypada. Bo czy wolno napisać dziennikarce, że wierzy i trzyma kciuki, a nawet jest do dyspozycji? Jaką wiarygodność ma dziennikarz, który pisze „(…) tyle razy słyszałam zapewnienia, że to "już w poniedziałek", "na bank", że powoli zaczynam na to patrzeć z niedowierzaniem. Jeśli jeszcze chwilę pozwlekacie, przegracie, bo ludzie stracą zapał.” Czym do licha to jest, jeśli nie działalnością polityczną?    
No tak, ale czego oczekiwać od „dziennikarza”, który w swojej elektrycznej gazecie potrafi wyznać
„prywatnie lubię Opalacha, a Gryciuk przyprawia mnie o mdłości”

* - Ona jest, tylko oni nic o tym nie wiedzą. 

czwartek, 15 grudnia 2011

Pamiętnik Nikodemy Dyzmy

To będzie krótki wpis, bo jego bohaterka sama zaprasza do czytania. Pisze dużo, a czytać warto.

   Gdy w rozdziale dziewiątym „Kariery Nikodema Dyzmy” Wilhelmi dorywa się do pamiętnika Barszczewskiej, wyczytuje tam między innymi dwie takie oto rzeczy:
„Pitigrilli powiada, że człowiek piszący pamiętnik przypomina takiego, który po wytarciu nosa przygląda się chusteczce.”,
oraz
„Zdaje się, że to Oskar Wilde stwierdził, iż piszący pamiętnik czyni to świadomie, jedynie po to, by ktoś mógł kiedyś to przeczytać.”
   Niech każdy sam sobie odpowie, w jakim celu ludzie piszą pamiętniki, jednak zapamiętajmy obie myśli. Kto wie, czy nie pomogą nam one w zrozumieniu skomplikowanego wnętrza twórczyni Obsrywatora?
   Skojarzenia z sąsiadami mogą być bardzo różne, bo każdy ma swoich. Możemy nawet abstrahować od własnych i powiedzieć, że po jednej stronie kija siądą skojarzenia z bohaterami serialu animowanego, a na drugim jego końcu przykucną „Sąsiedzi” J.T. Grossa. Może więc być śmiesznie i pociesznie, ale też może być horror, koszmar i tragedia. Dobry sąsiad to skarb. Naprawdę. Dzisiaj trudno o dobrego sąsiada. O dobrym sąsiedzie nikt w literackim nawet pamiętniku nie napisze. Chyba… Chyba, że to gamoniowaty lecz honorny chłopek - roztropek, który za krówkę padłą wprzódy wziąwszy, flaszkę słodkiej wątrobowej z dekiem jajek na progu zostawi. Takiemu sąsiadowi można poświęcić wpis, zwłaszcza gdy będzie można pobrylować literackimi talentami.  
   Co innego sąsiad zły, a zwłaszcza sąsiadka. Taka sukinsynka – degeneratka niewarta jest żadnego wpisu. Zwłaszcza, gdy ona i jej córuś trudniły się profesją, gach to moczymorda,  synuś jest nienormalny, a kolejny moczymorda i degenerat, Cesarek, maniery ma mało cesarskie. Tacy ludzie nie są warci najmniejszej nawet wzmianki w pamiętniku. Grzeczne dziewczęta nawet z pamięci starają się wytrzeć takie incydenty, a cóż dopiero zapisywać w sztambuchu.  
   Chyba, że chodzi o szczerość i prawdę, prostolinijność i wierność faktom. Wtedy co innego. Wtedy wszystko należy wiernie zapisać i być szczerym do bólu. Ich bólu… Chociaż z drugiej strony, czy tych degeneratów cokolwiek jeszcze zaboli?
   W swym porównaniu Pan się mylli, Panie Pitigrilli – czasem człowiek piszący pamiętnik przypomina takiego, który po wytarciu zadka przygląda się papierowi toaletowemu pod światło.
   A Pan, Panie Oskaru Łajldzie, ma wprawdzie rację, że człowiek piszący pamiętnik, czyni to jedynie po to, by ktoś mógł to kiedyś przeczytać. Myli się Pan jednak co do świadomości. Niektórzy mogą ją przy pisaniu wprost… tracić. Nasza Sapieha herbu Lis (chyba raczej Gęś?) też z Warszawy zdaje się tej świadomości nie miewać zbyt długo i zbyt często, by można było to wyjaśniać tak łatwo przywoływaną przez Nią samą „wredotą” przy pisaniu. Ona chyba po prostu tak ma. Taki typ.  
   Zestawienie z samym Dyzmą też wydaje się pasować:
Tam – kurlandzki szlachcic, gimnazjum w Rydze, a studia ekonomiczne w Oksfordzie.
Tu – potomkini Sapiehów, batorzanka i doktor socjologii ze wskazaniem na antropologa kultury po polonistyce.
Tam – Virtuti Militari i Krzyż Walecznych w walce z bolszewikami.
Tu – cała półka nagród Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Losy pana Nikodema kończą się niedopowiedzeniem i zagadką.
Jak dalej potoczy się kariera naszej Nikodemy?

niedziela, 11 grudnia 2011

Kobyła Monteskiusza – próba definicji

Wiek XVIII zrodził wiele ciekawych postaci tak u nas, jak i na świecie. Dzieła jednych weszły na zawsze do biblioteki ludzkiej myśli, a „dzieła” tych drugich, już w chwilę po opublikowaniu, stały się świadectwem minionej epoki i przykładem zacofania.
Jednym z nich był niejaki Benedykt Chmielowski, ksiądz i polski encyklopedysta, który postanowił spisać w jednym dziele wszystko, co wiedział o świecie. Dzieło jego życia, czyli „Nowe Ateny”, przeszło do historii jako przykład przewagi pobożności nad rozumem. Rozpisywał się nasz ksiądz dobrodziej o smokach, czarach i upiorach, a nawet wyjaśnił, przez który otwór szatan wnika w ludzkie ciało, gdy chce je opętać. No, zagadujcie którędy? Co by nie mówić, ks. Chmielowskiemu zawdzięczamy definicję konia, która brzmi: „Koń jaki jest, każdy widzi”. Zwięzła lapidarność definicji bierze się stąd, że po co zadawać sobie trud opisu czegoś, co znane jest powszechnie i samo lezie na oczy. Kobyle nie zechciał nasz uczony poświęcić odrębnego hasła, lecz gdyby poświęcił, zapewne brzmiałoby tak: „Kobyła jaka jest, każdy widzi”. Teoretycy tzw. metodologii naukowej śmieją się z księdza Benedykta i jego definicji, lecz my wzruszmy tylko ramionami – czy on jeden ma problem z definicją?
W tym samym czasie we Francji pisał swoje dzieło inny człowiek - Charles Louis de Secondat baron de la Brède et de Montesquieu. Makabra, prawda? Nic dziwnego, że współcześni przezwali go Moteskiuszem i tak już zostało. Owemu panu zawdzięczamy wynalezienie tzw. „trójpodziału władzy”. W skrócie chodzi o to, że cała władza w rękach jednej osoby (lub grupy osób) to ograniczenie wolności reszty obywateli. Dlatego władzę trzeba podzielić na sąd, rząd i parlament. Współczesnym Monteskiusza pomysł Monteskiusza całkiem przypadł do gustu i następnych 250 lat historii, to historia ciągłego ulepszania tego rozwiązania. Rząd ma dobrze rządzić, sąd sprawiedliwie sądzić, a parlament stanowić dobre prawo. Proste jak drut i dawna rewolucja dzisiaj jest dla nas oczywistością. Z czasem podnosiły się również oczekiwania, czyli rząd ma znać się na rządzeniu, sąd na sądzeniu itd. Amen.     
          Jednego Montesquieu kompletnie nie przewidział. W ogóle się nie kapnął, że już za sto lat pojawi się tzw. „czwarta władza”, czyli wolna, niczym nieskrępowana i samopas chodząca,  nieograniczona żadnym elektrycznym pastuchem, prasa. Gdyby przewidział, z pewnością wymogi wobec „czwartej władzy” byłyby jakoś sprecyzowane. Nie wiadomo jak, ale może napisałby, że dziennikarz ma mieć maturę. Może nawet „mature i kursa niektóre”? Może napisałby, że dziennikarz ma się znać… Na pisaniu to się każdy zna, kto pisać umie, ale na czym tak naprawdę powinna znać się nasza dziennikarz? Nie wiemy, lecz wolno nam przypuścić, że na tym, o czym pisze. Ostatecznie to Ona informuje nas, co jest, jak jest i co o tym wszystkim myśleć.
        Ksiądz Benedykt definicji nie ukuł, Monteskiusz zawiódł, więc kto nam pomoże? Pomoże na nasza Nieoceniona i pójdźmy wytyczonym przez Nią szlakiem. W czasach, gdy jej „Zbyszku” był jeszcze „fantastycznym facetem”, a wszystkiemu winni byli ten zastępca i ten rzecznik, nasza Ori(Anka) za pomocą równie nieocenionego googiela podała definicję tego drugiego. Jak? Po prostu – dla potrzeb swoich porachunków (osobny temat) wklepała w wyszukiwarkę „rzecznik prasowy + definicja” i…wskazana przez Nią odpowiedź wyskoczyła jej sama już na drugiej pozycji. Z uznaniem zauważmy, jakże się musiała przy tej definicji natyrać Pani Doktor/Redaktor? Definicja to dość wymagające pojęcie i nie ma jej pod wskazanym adresem, lecz nie czepiajmy się, czy nasza dziennikarz przyswoiła to obce słówko? Zamiast tego, pójdźmy i my wyznaczonym przez naszą luminarz szlakiem, czyli: wklepujemy „dziennikarz + definicja” i patrzmy, co nam z czeluści internetu wyskoczy?
Jest! My też weźmy pozycję i czytajmy, czy bloger to też dziennikarz„Ustawa Prawo prasowe z 1984 roku ustanowiła bardzo szeroki zakres osób, które można nazwać dziennikarzami. Nie istnieją żadne wymagania co do kwalifikacji czy obowiązku przynależności do organizacji zawodowej. Praktycznie każdy może zostać dziennikarzem.”
        Jakże to tak – „żadnych kwalifikacji”, „żadnej przynależności” i „praktycznie każdy”?  Co jest? – do zabawy w dziennikarstwo wystarczy strona internetowa, aparat fotograficzny i dar nawijania makaronu? Tupet zastąpi wiedzę i kwalifikacje? Wystarczy napisać, że prowadziłam gazetę, byłam dziennikarką, wlokę bagaż doświadczeń i garść podobnych andronów i nikt już nie ośmieli się podskoczyć? Nikt nie powie „sprawdzam”, nikt nawet się nie zająknie o referencjach i kwitach? Żeby zostać posłem trzeba wygrać wybory. Żeby być urzędowym inspektorem, trzeba mieć kwalifikacje i parę lat doświadczenia. Żeby sędzią – szkoda gadać! No to do dupy z tym Monteskiuszem i tą całą „czwartą władzą”! Wystarczy, że poopowiadam, jak to z moim chłopem (członkiem zarządu) jeździłam do wypadków, zatapiałam jakieś barki na Wiśle i zamykałam/otwierałam wysypiska z serdecznym moim kumplem Kraszewskim? Nikt nawet nie sprawdzi, czy byłam tą radną i czy mam choć blade, choć cień bladego pojęcia o sprawach, które opisuję.
         Dziennikarz, która ukochała lokalność, samorząd i małą ojczyznę, „zwierzę ostro polityczne” i spec od kampanii wyborczych, wciąż mądrzy się i stroi w piórka recenzenta. Znawca politycznych realiów i ludzkich charakterów, bezpardonowy krytyk i mistrz cierpkich komentarzy – o czym tak naprawdę ma pojęcie? Kto przedarł się przez gęstwę Jej kolejnych blogów, kto przyjrzał się jej kolejnym wcieleniom i przepoczwarzeniom i kto od początku czyta Obserwatora, ten zauważył, że nasza Fallaci praktycznie o każdej ze spraw, której nie dotknie, ma pojęcie jeśli nie żadne, to najwyżej płytkie i powierzchowne. Gdy nasza Ori(Anka) złapie się za krytyczną analizę czasów minionych i coś zarzuca (np. panu G.), to gdacze wciąż tak samo. Gdy jeszcze niedawno łasiła się (np. do pana O.), to gruchała wciąż o tym samym i w ten sam sposób. Gdy wreszcie drwiła i nadal drwi (np. z Pana K.), to co miesiąc rży na tę samą melodię. W czym jest dobra i na czym (prócz pisania) zna się naprawdę gwiazda dziennikarstwa? O czym ma rzeczywiście pojęcie, prócz ludzi obsrywania, spisków wykrywania i knajp recenzowania? Budżet miasta, opieka społeczna, kultura w Domu Kultury? Ochrona środowiska, bezrobocie w gminie, rozwój turystyki? Architektura, układy w Radzie Miejskiej, gminne grunty? Trudno wybrać, bo gwiazda zna się na wszystkim i o wszystkim ma coś do powiedzenia.
            Weźmy trochę przykładów z jej artykułów i komentarzy:
„Przypomnijmy - zarząd poprzedniej kadencji wydzierżawił fragment drogi - będącej jedyną droga dojazdową do jednej z posesji - prywatnemu najemcy” – Burmistrz wkracza w spór sąsiedzki,
- „Półtora miesiąca temu zarząd gminy podjął decyzję o przekazaniu Olszakom tego gruntu w użyczenie, a więc bezpłatnie” – Czytelnik pisze, Obserwator pyta. Plaża w Nidzie,
- „Rzecz jasna między wierszami można wyczytać, że Dworcowa to wina poprzedniego zarządu. Ten „poprzedni zarząd” będzie pewnie hasłem-wytrychem przez następna trzy lata.” – Déjà vu,
- „Obecny zarząd walczy o życie, a wraz z nim grupa urzędników.” – Żądajmy konkretów,
- „Net jest znakomitym źródłem informacji - poprzedni zarząd Internet traktował jak zło konieczne, jakąś nowinkę, rodzaj gadżetu.” – Jest już za późno,
- „Projekt nowego budżetu został wysłany do RIO 15 grudnia, jeszcze przez poprzedni zarząd.” – Zdechła kurka,
- „Chlebowi” mieli zatkać dziurę po pracach interwencyjnych, których limit rzutem na taśmę wykorzystał poprzedni zarząd i pewnie by się tak stało, gdyby nie mały problem - gros sołtysów dostało pracowników sauté, czyli z gołymi rękami.” – Chlebowe sauté,
- „Co więcej -  rzecznik prasowy już nie figuruje bezpośrednio pod nazwiskami burmistrzów i skarbnika, co sugerowało, że jest członkiem zarządu gminy.” – Się zmieniło!,
- „Gdyby tego absolutorium nie było, w tej chwili zamiast siedzieć za biurkiem w spokoju hodowałby Pan pszczoły, bo brak absolutorium to dymisja całego gminnego zarządu.” - Kto nie z nami, ten przeciw nam, czyli gazetka gminna atakuje,
- „Nie jestem zwolenniczką referendum, bo to pociąga za sobą ogromne koszty: odwołanie zarządu i rady, ponowne wybory.” – Sesja rady gminy - komentuje Sowa,
- „Niewątpliwym sukcesem zarządu jest przekabacenie przewodniczącego rady” – Pół roku za nami.
         Prawda, że ładnie? Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę Obsrywatora jedno z kilkunastu przyswojonych przez naszą gwiazdę słów i zaraz posypią się artykuły i komentarze My/Naczelnej. Tym słowem jest np. „zarząd” i właśnie tym zarządem, niczym chłop kłonicą krowę, macha nasza dziennikarz na prawo i lewo. Jak jej się machnie, tak się jej pomyśli. A jak pomyśli, tak i napisze. Zarząd jest o tyle ciekawy, że… od prawie 10-ciu już lat nie istnieje. Tak się składa, że w 2002r. weszła nowa ustawa i burmistrza powołuje się w wyborach bezpośrednich. Mimo to My/Naczelna wciąż karmi swoich czytelników zarządem. 
       Nie ma sensu pytać, skąd ta namiętność do zarządu. Bo „on” był członkiem zarządu powiatu, czy Gazeta Wyborcza zamawiała takie teksty? Nie ma też sensu męczyć się próbami zdefiniowania zakresu powinności naszej dziennikarz i oczekiwań wobec „czwartej władzy”, bo i po co? Ostatecznie przecież: Kobyła Monteskiusza jaka jest, każdy widzi…    

czwartek, 8 grudnia 2011

Święto uświęcone harówą

   26 listopada 2011r., poza miłą okolicznością, że wypadał w sobotę, był zwykłym dniem i nie przeszedł do historii. A nie powinien był! Na Obsrywatorze ten dzień w ogóle nie został zauważony. Sprawdźmy sami: 25-go źle się zadziało w państwie duńskim, a 27-go od razu mogliśmy się spodziewać przerw w dostawie prądu i „strat w drzewostanie”. I już, to wszystko. 26-go listopada nie pojawił się żaden wpis i nie wiadomo, czym to wyjaśnić? Czyżby już dzień wcześniej zabrakło prądu, żeby odnotować zabraknięcie prądu? A może w tej herbatce z kopru włoskiego, co tak dobrze robi na wiaterki, za dużo było prądu i stąd ta luka w pamięci? Czasem tak bywa z piątku na sobotę, że potem cały dzień człek w boleściach przeleży. Kto nie zauważył, ten skończona gapa, ale my zapytajmy, czy w sobotę naszemu Obsrywatorkowi nie stuknął aby równo roczek? Tak jest! 26 listopada 2010r. ukazał się pierwszy wpis. Nasze małe BBC już od dawna samo siedzi, samo wstaje, a nawet samo łazi. Ostatnio, jak donoszą zawistnicy, podobno samo nie jeździ i trzeba je podwozić.  
   Czemu nie było koszy kwiatów, czemu zabrakło baloników, roześmianych hostess z orkiestrą wzdętą? Czemu w Grandialu, Kapiodoro lub Czarnym Koniu nie urządzono okolicznościowego bankietu z darmową wyżerką i ochlajem dla władzy (przeszłej, teraźniejszej i przyszłej) i ludu? Czemu, i to jest najważniejsze, nie było mównicy z Naczelną i okolicznościową przemową na okoliczność tak ważnego święta? Jakieś podsumowanie, jakiś bilans i rozmowa o niej i jej dziele? I to na żywo. Ori(Anka) tak kocha recenzować, wystawiać dyplomy i stawiać dwóje. Może i ona powinna czasem spróbować tego chleba.
   Jubileuszu nie było, a przyczyną nie jest ani nadmiar etanolu, ani wrodzona skromność czy nieśmiałość My/Naczelnej. Królowa wolnej prasy jest przeciwniczkąhucznego obchodzenia rocznic i już. Tak po prosu ma, że nie lubi takich jubli, a że kwiatów, baloników i dziecięcych korowodów jednocześnie jej brakuje, to kwestia jej wysublimowanego smaku. Ona sama może się czasem posolidaryzować z powstańcami, ale w sposób szczególny, bo to przecież więź szczególna – barykady powstańców i barykady z czasów stanu wojennego łączą ludzi.  
   Nie wiemy i już się nie dowiemy, jak wyglądałoby okolicznościowe sprawozdanie, a także ile należnych pochwał i blaszanych pucharów otrzymałaby sama od siebie, władz (przeszłych, teraźniejszych i przyszłych, które Ona wykreuje) oraz dozgonnie wdzięcznych czytelników.
   Być może My/Naczelna nawet nie zauważyła, że w tym dniu ma wolne i wciąż spokojnie tyrała? Może w pocie i znoju zbierała najświeższe informacje, spracowanymi rękoma przygotowywała kolejny artykuł i przekuwała fakty na prawdę? Jak mógł wyglądać ten szczególny dzień?
   Nie wiadomo, lecz snop światła może rzucić wyobraźnia wsparta na jej zapiskach. Święto mogło zostać zapomniane przez Naczelną z powodu pani Kowalskiej, która w tym dniu złamała nogę na dziurawym chodniku. Mogła też odbyć się jakaś potężna awantura z naburmuszonym urzędnikiem, którego za cholerę nie dało się wyminąć szerokim łukiem. A może przez cały dzień Naczelna pękała z dumy, bo ktoś kserował przysypanego żubra? A może zamiast pękać nasza Pani Redaktor „zbijała marną kasę” jednocześnie wypromywowywując nasz region?  
   Ktoś sobie siedzi w ciepełku i bzdury na blogu na Nią wypisuje,  tymczasem nasza bidula zrywa się o 3 w nocy i pruje z gazem do dechy (teraz raczej na piechotkę) do wypadku, Półprzytomna (lub może już wcale) coś pisze, a tu już piąta rano. Zaraz dzieciaka trza wyprawiać do szkoły, więc po co się kłaść? No patrzajcie tylko – tu już dzieciak wraca, a tam smarki w świetlicy się leją! No cholery można dostać z tą Uktą! Nawet se dziewucha komara nie przytnie, bo co pół godziny dzwonią! To Ona za aparat i w samochód (teraz raczej galopem) i na interwencję. Ona tu pędzi świat i prawdę uratować, do Warszawy komórkę nakręca, a tu nagle zza krzaka druga tura wyborów prosto na nią wylata. Masz ci los – „Jej” kandydat tekstu nie przysłał i Ona za cholerę nie może mu wyjaśnić, jakie to ważne. A tu jeszcze poseł – maruda poprawek nie naniósł i kudły na łbie się jeżą, bo Bełdany się zbełtały. Jednym słowem horror, koszmar, tragedia i makabra z tym dziennikarstwem. Całe szczęście, że jest przyjaciel, który może Jej powiedzieć z niewzruszonym spokojem: „Robisz to, na czym się znasz”, a my inteligentnie odgadujemy, że chodziło mu o… dziennikarstwo?
   Praca dziennikarza jest niewdzięczna. Władza nie chwali wcale, komentatorzy tylko od czasu do czasu, więc dla zdrowia wypada czasem pochwalić samą siebie. O pardon! Ludzie, na całe szczęście są jeszcze zwykli prości ludzie. Nie trzeba obchodów i jubileuszowych uroczystości, nie trzeba kwiatów, baloników i dzieci z laurkami. Czasem dziennikarz po wielu latach w tym dziwacznym zawodzie dostampia zaszczytu i może z niesamowitej dumy wprost pęc! Wystarczy, że pojechawszy na interwencję wysiądziesz z samochodu, a z tłumku ludzi ozwie się kobiecy głos – „Pani redaktor z Obserwatora, przepuśćcie.” I właśnie wtedy, w tak podniosłej chwili, z tej dumy i zaszczytu można wprost popuścić.
   Tak mógł wyglądać jubileusz Obsrywatora – święto uświęcone harówką. Nie wierzycie? No to tu poczytajcie sami. Zwróćcie też uwagę na tę ogrodzoną płotkiem Polskę po prawej stronie. Pod spodem jest spis, kogo bloger Voit banuje. Wypisz – wymaluj… kto?

sobota, 3 grudnia 2011

Ko, ko, ko… – myślenie za pomocą języka

Przedszkolaki bardzo lubią „kurzy” paradoks, czyli co było wcześniej: jajko, czy kura? Jednego nie ma bez drugiego, więc paradoks wydaje się być na tym etapie rozwoju dziecka nierozwiązywalny. Starsze dzieci, przynajmniej te które uważały na biologii,  potrafią już sobie z nim poradzić – skoro przodkami ptaków są gady, to kura wcale nie była taka niezbędna. Jajko złożył gad, z jajka wylazła kura i dalej już poszło.
Dorośli też mają taki paradoks i dotyczy on związku języka z myśleniem, czyli co było wcześniej: język, czy myślenie?  Problem jest bardzo ciekawy i dotyczy również kur (!), a jednej w szczególności. Język (mówiony, pisany, migowy itd.) to wyrażanie różnych rzeczy za pomocą odpowiednio powiązanych pojęć tego języka. Język to pojęcia. Jak napiszę: „Kura pije, a nie szczy”, to każdy będzie wiedział, o co chodzi, a osoby oblatane w fizjologii dostrzegą w tym zdaniu nawet drugie dno. Paradoks siedzi w tym, że aby wyrażać pojęcia za pomocą języka, wpierw trzeba już te pojęcia w głowie mieć. Skąd się tam wzięły? Co, wobec tego, było wcześniej – język czy myślenie, pozostaje problemem otwartym i nadal jest zmartwieniem antropologów.
Poważniejszy problem to: jaki jest związek myślenia i języka, czy i jak wpływają na siebie, oraz czy język mówi coś o jego właścicielu? Większość antropologów uważa, że niepodważalnych dowodów wprawdzie nie ma, lecz coś w tym musi być na rzeczy. Każdy używa własnej „sieci pojęciowej” do wyrażania swojego stanu ducha, poglądu na otaczający go świat i ludzi. My spróbujmy złapać naszą kurę w jej własną siatkę charakterystycznych gdaknięć. No, może w reklamówkę.

Skandal
- uniemożliwianie jej jakiegokolwiek kontaktu medialnego z Wyborcami i Mieszańcami jest skandalem. (opozycji)
- To byłby skandal, bo Przewodniczący Rady stałby się osobą bezdomną! (o Wejsunach)
- Droga przez Osiniak - zresztą miejsce zamieszkania naszego burmistrza - jest skandaliczna.
- łącznik między parkingiem pod GS-em a parkingiem pod przychodnią jest skandaliczny.
- Wieloletnie zaniedbania tej placówki są skandaliczne (o gimnazjum).
- nikt słowem nie napomknął o nędzy i bezrobociu, o skandalicznym poziomie gimnazjum, o stanie dróg, o... (o wszystkim)
- mieszkańców traktuje się w sposób skandaliczny (o urzędzie)
- Godzina spotkania - to grupa konsultacyjna ustala godzinę, najwygodniejszą dla mieszkańców - jest skandaliczna. (o konsultacjach w sprawie parku narodowego)
- sytuacja jest skandaliczna i woła o pomstę do nieba (znów o gimnazjum)
- jak nie naciągać gminy na skandalicznie wysokie koszty zakupu bratków (o mieście)
- Brak reakcji ze strony pedagogów jest skandalem, ale jak znam życie, dyrektor gimnazjum wszystkiemu zaprzeczy (no o czym, jak nie o gimnazjum?)
- tylko skandalicznego poziomu w tej „placówce” (już mi się nie chce, że o gimnazjum)

Horror
- tradycja -  jest na trasie Wojnowo–Ukta, a horror zaczyna się właściwie od samego skrzyżowania
- Przejazd tamtędy to horror w czystej postaci. (gdzieś tam)
-To jest jakiś horror -  mówi jedna z mieszkanek, która zadzwoniła do nas z prośbą o pomoc. (światło w Wejsunach)
- Znaki zniknęły i zaczął się horror. (o drodze na Szczytno)
- Dowiedziałam się z owego tekstu, że mieszkańcy śmiecą. No - horror po prostu. (o gminnej gazecie)
- Wejście do domu dzieci to horror - tabuny much i smród, wszechobecny. Ojciec pije…(o dziewczynkach, gdy obiecywała, że je zabierze w Bieszczady)
- To porośnięte boisko robi wrażenie cmentarza rodem z angielskich horrorów. (o boisku)
- Scena jak z horroru, po każdej stronie ulicy krzaki i chaszcze.(o ulicy, krzakach i chaszczach)
- Sama wieś tez robi niezwykłe wrażenie - coś między horrorem a kiepską komedią (a czy to ważne, gdzie?)

Koszmar
- Mimo koszmarnego zimna Ruciane przeżywa najazd turystów.
- Koszmar, bo to nagle spadło w takiej ilości – tłumaczył. (o śniegu)
- wjazd do Rucianego od którejkolwiek ze stron to estetyczny koszmar, to czego możemy wymagac od wsi?
- Frajda przerodziła się w koszmar, a Wojtkowi kilka kolejnych nocy śniły się rozbebeszone zwierzęta.
- Przywykła do standardów warszawskich widziałam oczyma duszy tę koszmarną awanturę.(o urzędzie skarbowym w Piszu)
- wysypisko to koszmar (gdzieś tam, kiedyś, bo to wspominki)
- Ogólnie rzecz ujmując – tam gdzie dosięgnęło nas nieszczęście pod nazwą „kanalizacji” (innymi słowy, gdzie nas cywilizacja dotknęła) tam jest koszmar. (wsie po drodze do Wierzby)
- Nie lubię szosy szczycieńskiej - wprawdzie nawierzchnia po latach dziur i wybojów jest jak na nasze standardy równa jak stół, ale za to pobocza są koszmarne.
- Wakacje dla mnie to koszmar. (o sobie)
- Spotkania w domu przyszłego Burmistrza - przesympatyczna i zmęczona koszmarnie Jola serwująca kawę (o dawnej, nieodwzajemnionej miłości)
- Nieodmienianie nazwisk jest koszmarnie pretensjonalne (o zastępcy)
- Zniknęła też znaczna część śmieci spod koszmarnego betoniaka i jeszcze brzydszych garaży po przeciwnej stronie ulicy. (Nida)
-Jeszcze kilka tygodni temu jechałam do Prania po koszmarnej tarce
- To jest norma - mówi mi wieczorem, po pracy - Awantury, wewnątrz jest koszmarnie gorąco, jesteśmy cały dzień na nogach, zdarza się, że któraś zemdleje abo poryczy się na zapleczu (o knajpie).
-z piwnicy dolatuje koszmarny fetor ekskrementów.(Ukta)
-Nocą koszmarek wygląda jeszcze gorzej niż w dzień (rzeźba papieża)
- nie ma wuefu, albo ma coś przedziwnego w ciasnej i koszmarnie dusznej salce. (o lekcjach W-F)
- Mural na Gieesie. Może być bohaterem nocnych koszmarów… Dzieło dziecięce wyobraźni. Demoniczne słoneczko powala na kolana.
-Dlaczego trzeba agitkami obklejać koszmarne budki w Rucianem?
- dlaczego to Ruciane musi być tak koszmarnie brzydkie?
- mi to ciało kojarzy się z koszmarnie zmasakrowanym ciałem Nicolae Ceauşescu. To w  moim systemie wartości się nie mieści. (o Kadafim)
- Strasznie się ucieszyłam -  bez koszmarnych ozdóbek święta byłyby tak samo nieważne, jak bez Kevina samego w domu na Polsacie. (o swoich świętach)
- Na prawej szpalcie pojawił się koszmarny banerek „Mazury Cud Natury”. (o Obserwatorze)
- Dlaczego banerek jest jeszcze brzydszy od koszmarka Wspólnoty Samorządowej w odcieniach denaturatu - nie wiem i wolę się nie dopytywać. (też)
- Kolorystykę robił daltonista, a o stronie graficznej tego koszmarka lepiej nie mówić. (strona internetowa Domu Kultury)
- Na szczęście na potrzeby zawodów odchwaszczono bieżnię, ale i tak „stadion” wyglądał koszmarnie.

Makabra
- ze dojazd do miasteczka wygląda tradycyjnie, czyli makabrycznie. Kontrast powala na kolana.
- Piec mam z wymuszonym obiegiem wody i zaczyna sie makabra.
- Ja postaram się, zeby moj syn wiecej tej makabry nie oglądał. (PDZ Kadzidłowo)
- Nadal straszą makabryczne wyrwy w drzewostanie i pozrywana skarpa. (działka brata byłego burmistrza. To zdanie jest piękne!!!)
- Makabryczne pobocza (gdzieś tam)
- To, co widzę na naszych drogach, to makabra.
Makabryczny wyjazd z podwórka Zbyszków - w ciemności zlikwidowałam samochodem jakieś krzaki (podwórko… no, czyje?)
- Za Gminnego ABC (swoją drogą - makabrycznego) nie było jeszcze Obserwatora.
- Jestem jakaś makabrycznie zmęczona, zapomniałam gdzieś legitymacji prasowej (o wywiadzie z poprzednim burmistrzem)
- Grendial Makabra, omijacie z daleka.
- Makabrycznie wyglądają pobocza na szosie szczycieńskiej

Tragedia
- Śniegiem sypnęło w weekend, więc jak znam życie do poniedziałku będziemy ślizgać się po nieposypanych chodnikach i drogach. Póki co nie jest tragicznie -  śnieg
- Do tego nawierzchnia jest tragiczna, a coroczne łatanie jej za pomocą jakiegoś lepiszcza… (Wojnowo)
- Skala staninowa w 2008 roku wygląda tragicznie...
- Leśniczówka w tej chwili wygląda tragicznie. (Zdrużno)
- Wygląda to po prostu tragicznie. Byłam tam dzisiaj -  śnieg litościwie przykrył gruz i śmieci, po działce można przejść, bo grunt zamarzł. (o tej samej działce, co przy „makabrze”)
- Wyglądało to tragicznie, wiec Barbara Koprowska zakasała rękawy (o budżecie)
- Dla niektórych tragedia, dla innych chwila odetchnięcia -  od kilku godzin nie działa Fecebook. (o sobie?)

Nasze słowa wyrażają treść naszych myśli. A język? Język sporo mówi o głowie, w której te myśli się kłębią i da się je złapać w „pojęciową sięć” Co siedzi w głowie osoby, która cały boży dzionek spędza na obsłudze prasowej gminy, blogów, forów i „fejsbuka”? Tylko w internecie można szczerze pogadać, a przyjaciele są prawdziwi, bo cały świat wokół, to jeden tragiczny koszmar i skandaliczny horror z makabrą. Stąd ten kurzy paradoks i ciągłe ko, ko, ko...

czwartek, 1 grudnia 2011

Dziennikarski hardcore czyli smrodek i padło na rozum


Naczelna lubi bajki, przypowieści i aluzje. Spróbujmy się wspiąć do jej poziomu. Jest taki brodaty dowcip, który kompletnie przepadł w mrokach niepamięci:
Przychodzi baba do lekarza i mówi:
- Panie Doktorze. Nic mnie nie boli, nic mi nie dolega i na nic się nie uskarżam.
- No to czego chce? – odpowiada dobrotliwie doktor.
- Chodzi o to, – odpowiada baba zniżając głos – że co innego czytam, a co innego widzę.
- Pani… - doktor rozejrzał się trwożnie po gabinecie – Z tym to nie do mnie, tylko do Służby Bezpieczeństwa.
Dowcip przepadł, bo w ogóle nie był śmieszny. Owszem, miał swoją alegoryczną treść, miał przez długie lata swój polityczny sens, ale był też kompletnie nieśmieszny.

Czym jest kadzidłowski zwierzyniec – powodem do rozpierającej dumy, czy raczej zaczerwienionego wstydu? Promocyjnym feromonem gminy, czy może raczej jej repelentem?
Park u wielu budzi mieszane uczucia i wywołuje co jakiś czas na różnych forach dyskusje. Jedni chwalą sobie możliwość zobaczenia w jednym miejscu jeleni, ptaszków i rysia, gdy wrażliwsi sarkają na chaos, fetor i obsługę. Jednych park przyciągnął już kilka razy, inni zarzekają się, że już nigdy w życiu. Można się spierać.
Obok głównego nurtu dyskusji rozważać można wątek oboczny – turyści śmiecą i siusiają, samochody parkują i blokują, a handlarze handlują i handlują. Jeśli przyszło komuś żyć nieopodal, to po roku może zacząć go z lekka trafiać szlak, po pięciu jest już chory, a po dziesięciu? Po dziesięciu będzie chciał uciec w jasną cholerę, lub imał się każdego sposobu, żeby całe to cholerstwo zamknąć w cholerę. Można zrozumieć.
Można nawet rozważać park w odniesieniu do spraw wyższej natury. Na jedną szalę położyć pytanie, czy godzi się zamykać w klatkach zwierzęta ludziom na pokaz?, a na drugą, skąd, jeśli nie z biletów, brać pieniądze na program np. reintrodukcji rysia? Co człowiek, to głowa, a co głowa, to odpowiedź.
Specem od odpowiedzi jest nasza niezrównana i jeśli zadaniem dziennikarza jest służba społeczeństwu i państwu (art. 10 ust. 1 jej ulubionej ustawy), to niezrównana jest wręcz służbistką. Można powiedzieć, że służy służalczo społeczeństwu i państwu. A właściwie Państwu, bo do Państwa pisze najchętniej.  
„Reklamowy hardcor, czyli smród i padłe łanie” jest tekstem niezwykłym. Nierzetelność i brak dziennikarskiego obiektywizmu dziennikarki to jedno, lecz nasilenie czarnego PR-u i złej woli autorki (choć przecież cały obsrywator nimi ocieka), nigdzie indziej nie znalazło się w takiej ilości, w tak mało nośnej sprawie. Mało nośnej, ponieważ obsrać osobę, knajpę, szkołę to już standard, lecz obsrać cały park?! To musiała być naprawdę trzewia wyrywająca laksacja.
Wpierw ustalmy, przynajmniej w przybliżeniu, czas i miejsce akcji,– tekst opublikowała 23-go maja i pisze w nim, że „kilka tygodni temu”. Ile to jest kilka? Wychodzi, że park został nawiedzony przez wyrocznię na okoliczność długiego weekendu z okazji 1, 2 i 3-go maja.  Tak więc na święta bierze Naczelna synka (to ważny szczegół!) i zajeżdża do parku po atrakcje. Co tam widzi? Nawet nie próbujmy sami tego opisać. 

„Wejście do Parku jest tragiczne - w starym koniowozie właściciel składuje śmieci, obok stoi jakaś straszna blaszana buda z małą gastronomią. W budzie nie ma wody, a mimo to jedzenie sprzedają tam w najlepsze, podobnie jak po drugiej stronie parkingu w zadziwiającej szopie, przykrytej korą. Nieopodal piętrzy się jakiś chrust i stos drewna z rozbiórki, pełnego wystających gwoździ. Brudno, z lasu cuchnie. Dwie Toi-toiki raczej nie wystarczą setkom turystów odwiedzających Park, poza tym odstraszają od nich skutecznie smród i tabuny much. Obrazu dopełnia wzdęte truchło jakiegoś jelenia, leżące na wybiegu.”

Zanotujmy dla porządku, co dziennikarka zobaczyła, co wywąchała, i co nie umknęło jej fotograficznej pamięci: śmieci w koniowodzie, stos rozbiórkowego drewna z gwoździami, brud, smród (tego nie zobaczyła, ale wierzymy), zadziwiającą szopę, dwa sracze, tabuny much i padlinę na wybiegu. Sporo. Co dalej? 

„Obchodzę stosy śmieci, starając sobie nie wyobrażać personelu tutejszej jadłodajni, korzystającego z Toi-toi i zaraz potem niemytymi rękoma nakładającego jedzenie turystom. Obok mnie, za rozpadającym się płotkiem z jakiś patyków młoda dziewczyna karmi dziecko siedząc w kucki na ziemi: „Usiadłabym gdzieś - mówi - ale tu nic nie ma, a na tamtej ławce coś chyba się rozlało, bo śmierdzi.” Ławka - jedyna - faktycznie jest brudna jak nieszczęście, poza tym siadanie na niej grozi śmiercią lub kalectwem.”

Znów sięgnijmy po ołóweczek i zanotujmy: stosy śmieci, rozpadający się płotek, matkę – karmicielkę i brudną ławkę, z którą było chyba coś nie tak, groziła jej śmiercią lub kalectwem. Zanotujmy też, że Naczelna rozmawiała z matką – karmiciel… Stop, stop, stop! Jeśli ma być rzetelnie, to zanotować możemy jedynie, że tu jest skrót, bo jakoś tak ni z gruchy, ni z pietruchy karmicielka zza płotu z patyków sama się wyrywa z informacją, że nie ma na czym karmić. Widzimy, bośmy wrażliwi i wyobraźnię mamy, jak matka łka, dziecina kwili, a czysta i niegroźna ławka jest kompletnie nieobecna. Troszkę dłużej niż chwilę zajmuje nam wyobrażenie sobie, jak wygląda karmienie dziecka z jednoczesnym siedzeniem w kucki na ziemi, ale niech tam. Obleci. Nie traćmy czasu i skoro Naczelna podchodzi, to i my podejdźmy:

„Podchodzę do przewodniczki kolejnej wycieczki: „Wygląda to strasznie, ale mamy w planach Park... No reklamują to miejsce, dzieci zwierzaki zobaczą, tyle tylko, że tu jest strasznie drogo... Za woreczek karmy 15 złotych plus bilety. Za te pieniądze powinni chociaż trochę tu sprzątnąć.””

Zanotujmy, że Naczelna widzi, że przewodniczka widzi, że wygląda to strasznie  i jest strasznie (drogo). Dalej jest zmiana dekoracji, lecz również pousiłujmy sobie wraz z przewodniczką po parku:

Usiłuje jakoś dostać się do oberży Pod Psem, ale wjazd na parking zastawia autobus, który nie zmieścił się na małym parkingu Parku. Objeżdżam teren żeby dojechać od zaplecza, ale na drodze staje mi jakiś młody człowiek, który każe mi natychmiast zawrócić bo jestem na... terenie prywatnym. Kompletny absurd, bo droga jest gminna. Krótka pyskówka z młodym człowiekiem nic nie daje, ale na szczęście autobus odjechał i ładuję się na parking Oberży. „Tu są przezabawne historie - opowiada Danuta Worobiec - Ludzie myślą, że u nas jest dyrekcja Parku - nasłuchamy się za wszystkie czasy. Jadą do nas na obiad, nie maja gdzie stanąć to stają na tym parkingu Parku, a tam każą im kupić bilet. Potem przychodzą do nas na obiad z biletami w garści, bo są pewni, że to nasz pomysł.”

Nie ma co notować, bo niby co – pyskówkę? Pyskówki Naczelnej, to jej prywatna i pewnie namiętna słabość. Jest duża i ma prawo do przyjemności. Ewentualnie zanotujmy to, że jedna ze stron mówi dziennikarce, jak sprawy między sąsiadami stoją.  Teraz popatrzy na pejzaż okularami naczelnej:

„Teren Parku jest ogromny, mimo to handlarze wszelkiego typu chłamem w rodzaju drewnianych siekier i urokliwych plastikowych jednorożców przylepionych na supergluta do styropianowej podstawki, okupują pobocze. Dlaczego nie handlują w Parku? Bo drogo - właściciel liczy sobie za każdy kramik słoną cenę. Szkoda - można byłoby tam zrobić jakiś fajny, miejscowy jarmark z miodem, nalewkami, serem czy chlebem. Zamiast tego mamy śmietnik.”
            
 Notujemy: chłam (na poboczu, bo w parku drogo), czyli śmietnik. Notujemy również, że w tym miejscu powinien być jarmark z miodem itd.

„Pytam mojego sześcioletniego syna, co zapamiętał z niedawnej wycieczki do Kadzidłowa. Muzeum, a w nim dziwną pralkę, maszynę do szycia, piec jak z Jasia i Małgosi... Pytam o zwierzaki. Buzia wykrzywia się w podkówkę i już wiem, co zaraz usłyszę: „Mama, tam był nieżywy jeleń z dziurą w brzuchu! - zawył mój syn – Jego zjadło!” Traf chciał, ze kilka tygodni temu chciałam mojemu synowi zrobić frajdę i wybrałam się na wycieczkę do Parku. Pod płotem leżała zdechła łania, napoczęta przez leśne zwierzęta. Frajda przerodziła się w koszmar, a Wojtkowi kilka kolejnych nocy śniły się rozbebeszone zwierzęta.”

I skrobiemy ołóweczkiem,  że chłopiec zapamiętał fajne: pralkę, maszynę i piec, a niefajne: „…nieżywy jeleń z dziura w brzuchu!”, a jego mama zdechłą łanię i koszmar. Na koniec Naczelną napada refleksyjny namysł podsumowania:

„Nie chciałabym mieszkać w pobliżu Parku z tym smrodem, padłymi zwierzętami i architektonicznym... Bezhołowiem? To chyba zbyt delikatne określenie. Z bajzlem i smrodem, tak będzie lepiej. Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie to antyreklama gminy. Szkoda i zwierząt, i reklamy. Wątpię, żeby ktoś chciał przyjechać tam ponownie. Ja postaram się, zeby moj syn wiecej tej makabry nie oglądał.”

A my naskrobmy sobie jeszcze: smród, padłe zwierzęta (zrobiła się Jej liczba mnoga) i architektoniczne bezhołowie, które lepiej nazwać bajzlem. Park to antyreklama, makabra i Jej nóżka i ma się rozumieć, że Jej dziecka też, nigdy więcej tam nie stanie. Tyle. Koniec tekstu.
Prawda, że ładny? Można byłoby głupio zapytać, czy tekst jest tendencyjny, ale nie imajmy się prostych chwytów. Zapytajmy tak:
Gdzie to zamieszczono – na blogu, czy na łamach gazety internetowej?
Kto go napisał – bloger z żyłką obsrywacza, czy bezstronny dziennikarz w służbie prawdy?
Zapytajmy jeszcze tak – skoro tekst zamieszczono w dziale „Interwencje”, to kto interweniował i na czyją interwencję ten tekst powstał? Albo to była interwencja, albo „…chciałam mojemu synowi zrobić frajdę i wybrałam się na wycieczkę do Parku.”
Co robi w tekście syn, prócz potwierdzania poglądów mamusi? Co robi, jeśli nie reklamuje kogoś tą pralką, maszyną i piecem? To akurat mam w nosie, lecz czy nie nazbyt często My/Naczelna rozpina nad swoją biedną głową  parasol z synka?
Zapytajmy już prawie na koniec – skoro mamy tylu świadków potwierdzających tę nędzę parku, to gdzie w tekście występuje dr. Krzywiński ze swoimi racjami lub ktoś w jego imieniu? 
Na koniec zachowajmy się już zupełnie bezczelnie – tu jest ten artykuł. W artykule są zdjęcia. Na którym z nich widać padłą łanię, hałdy śmieci i deski z gwoździami? Rozumiem, że nasz wrażliwiec oszczędził wszystkim widoku truposza, który śnił się dziecięciu, bo matka musiała interweniować. No to może chociaż tę groźną ławkę? Jeśli co innego czytam, a co innego widzę, to do lekarza, czy na SB? Chyba do lekarza…  

poniedziałek, 28 listopada 2011

Szlachectwo zobowiązuje* (cz. II)


Zniknięcie wpisu o spotkaniu w Domu Kultury, to nie jedyny rzadki kleks w galotach Obsrywatora. Nie często się zdarza, żeby w internetowych wydaniach tygodników i gazet, za jaką Obsrywator chce uchodzić, wycinano opublikowane wcześniej artykuły. Powiedzmy wprost – w ogóle się nie zdarza. Czemu „Wprost”, „Polityka”, „Rzepa” i Wyborcza nie wycinają własnych publikacji? Powód jest dość prosty – najpierw myślimy, potem piszemy. My/Naczelna nie zna tej zasady lub tak jakoś nie za bardzo ją pojmuje. Więcej – „wolna prasa” (jedno z ulubionych powiedzonek Ori(Anki)) wcale nie jest znowu aż taka wolna. To jest „szybka prasa”. Ona szybciej pisze i mówi, niż myśli. A myśli zbiera powoli, czasem bardzo powoli. I gdy wreszcie już jednak je zbierze, galoty idą do prania (przeprasza), lub do wychodka. Nie ma gaci? – No to nie ma sprawy!
Sprawa jednak jest, a galoty uginają się od ponad pół roku. O ile wpis o Wioskach Kulturowych zniknął (by później jednak się pojawić) z przyczyn tak prozaicznych, że nawet nie chciało się Sapiesze o nich pisać, o tyle publikacja (artykuł?, felieton?, wpis w sztambuchu blogerki?) pomawiająca rodziców (w szczególności jedną panią), nauczycieli i szkołę w Ukcie o szerzenie nietolerancji na tle seksualnym, zniknął w czarnej dziurze latryny. Zniknął i już się nie odnalazł. Zniknął również suplement napisany kilka dni później. Że oba teksty kiedyś jednak były na stronie Obsrywatora, świadczy już tylko kilka trafień wwyszukiwarce. Jeśli się w któreś z nich wejdzie, to prowadzą do komentarza – świadectwa sprawy, której nie ma i… nie było?
Można się zastanawiać, co My/Naczelna w nim zmieniała  – literówki, czy ofiary napastliwego pomówienia, jeśli nie oszczerstwa?
Można się zastanawiać, czemu pod pierwszym z nich, chociaż powinien bulwersować i przecież Ori(Anka) kocha bulwersować, nie ma ani jednego komentarza? Nikt nie skomentował, czy nikt nie doczekał się opublikowania swojego wpisu?     
Pytać można właściwie w nieskończoność:
Skoro kuratorium oświaty rzeczywiście czyta naszego kochanego Obserwatora, to czemu w szkole nie poleciały głowy? Czy było w tej sprawie jakieś odgórne postępowanie wyjaśniające?
Co zrobił Komitet Rodzicielski ze swoją szefową i czemu ta „mama Dawida” uczy swe dziecko nietolerancji dla osób innej orientacji seksualnej? A tak w ogóle, to czemu uczy go przeklinać?
Na czym, zdaniem Naczelnej,  polega „inność pana i pani dyrektor”? Czemu ten pan jest zwykłym ignorantem i skandalicznie zamykał dzieciom oczy na dramat w Japonii?
Oto dwa kolejne kleksy.
Pierwszy:
Buju, buju stary c--ju Drukuj Email
0Share
Ocena użytkowników: / 3
SłabyŚwietny 
Głos Naczelnej
Wpisany przez naczelna   
wtorek, 22 marca 2011 19:06
 - Co to znaczy, mamo? - zapytał mnie mój sześcioletni syn Wojtek.
Wyjaśniłam, jak wszelkie tego typu pytania. Serio. Mam zwyczaj odpowiadać na wszelkie odlotowe pytania - o śmierć, o wulgaryzmy. Moje dziecko nie jest aniołkiem, ale odpowiedzi mu się należą.
- Chodzi o siusiak, nie wiem dlaczego, ale siusiak jest taką częścią ciała, która jakoś twoich kolegów strasznie rusza. Rozmawialiśmy o siusiaku, wiesz, do czego służy. Nie tylko do siusiania.
- Do dzieci też?
- Też. To jasne.
- Mój tata też miał siusiak?
- Jasne, że miał. Dlatego jesteś na świecie.
- Ale tata nie żyje, to skąd ja jestem?
- Jak się pojawiłeś, to jeszcze żył. Bardzo się kochaliśmy i stąd jesteś na świecie.
Pytanie, skąd wziął to „buju, buju...” spełzły na niczym. Wojtek jest od niemowlęctwa uczony, że donoszenie to największa z plag i tego robić nie można. W końcu wykrztusił, że chodzi o kolegę z klasy. Tego samego, który wywrzeszczał mu, że jest „ciotą”. O tym też była dłuższa rozmowa.
- Bo jemu chodziło o kucyk - wyjąkał Wojtek. Mój syn ma długie pasemko włosów - dla nas to coś bardzo ważnego - z tym pasemkiem się urodził, to pasemko głaskał jego nieżyjący ojciec. Dla nas to rodzaj pamiątki, z którą Wojtek mimo mojego namawiania nie chce się rozstać.
- Synku, mamy przyjaciół, którzy mają swoich partnerów. Jeśli pan chce żyć z panem, czy pani z panią, to ich sprawa. Znasz ich. Bardzo się kochają, są szczęśliwi. Twój kolega pewnie nie wie, co mówi. Rodzice tak go nauczyli i musisz się z tym pogodzić. To są nasi przyjaciele i ich wybory są naszymi wyborami. „Ciota” to wulgarne określenie naszych przyjaciół. Znasz Pawła i Marka. Znasz Asię i Lucynę. To nic złego. To życie.
 - To przewalisz szkołę - sensownie odpowiedział mój syn.
 Pewnie przewalę, bo mamą kolegi Wojtka, tego od ciot i buju buju jest szefowa komitetu rodzicielskiego, pani szalenie wierząca, podobnie jak ja nosząca różaniec na palcu. Mój różaniec- jestem agnostykiem – jest ostatnia pamiątką po Ojcu Wojtka, przypominająca mi o tym, że muszę zawsze być tolerancyjna. Tej tolerancji wymagam.
 Od mamy Dawida...
 Swoją drogą - skąd takie określenia?
...i od nauczycieli Wojtka.
 Anka Grzybowska
Poprawiony: wtorek, 22 marca 2011 20:55
 Drugi:
Buju, buju, stary c—ju - suplement Drukuj Email
Ocena użytkowników: / 1
SłabyŚwietny 
Wpisany przez naczelna   
środa, 23 marca 2011 16:17
Rano zadzwoniłam do dyrektorki szkoły Wojtka. Rozmawiałyśmy sensownie, dopóki pani dyrektor nie zajrzała na Obserwatora. Jak mniemam - była oburzona moim tekstem, podobnie jak kuratorium oświaty z Olsztyna, tylko, że oburzenie było z lekka niespójne. Kuratorium oburzyło się samym faktem, pani dyrektor tym, ze o tym napisałam. Kuratorium nie zawiadomiłam, bo i po co. Okazało się, że samo z siebie Obserwatora czyta. To miłe i za zainteresowanie naszą gminą serdecznie dziękujemy.
Nie mam zastrzeżeń do szkoły - takie sprawy się zdarzają i są na porządku dziennym. Jedno dziecko wygarnie drugiemu i już. Mnie rusza zupełnie co innego.
Rusza mnie ksenofobia - ta „ciota”. Rusza mnie słownictwo. Nie wiem, jak to wyjaśnić Synowi, który wokół siebie ma ludzi o innej orientacji seksualnej i jest w domu uczony tolerancji dla każdego. Poranna rozmowa z panią dyrektor nastroiła mnie bardzo fajnie. Kolejna rozmowa – przerwana z mojej winy, za co przepraszam- już gorzej.
Dzisiaj na szkolnym korytarzu spotkałam dwie młode damy - koleżanki z klasy mojego syna. Były zaniepokojone. Wybuchło coś w Japonii. Przy okazji zmieniania kapci przedyskutowałyśmy sprawę. Młode damy pytały o to, czy zginęły zwierzęta i dzieci, bo pan o tym nie mówił. Szkoda,że nie mówił, bo akurat wtedy, kiedy w Japonię uderzyło mordercze tsunami, przerabiali coś o wodzie, falach i wietrze. Błogie myślenie,ze dzieci o tsunami nie wiedzą, jest dowodem zwykłej ignorancji. Wiedzą, pytają. Zamykanie oczu na czyjś dramat jest skandaliczne.
Może gdyby dzieci wiedziały coś o „ciotach” łatwiej byłoby inność – inność pana i pani dyrektor - wyjaśnić. A może tę „inność” ludzi, którzy maja swoje domy, kochają, są szczęśliwi - zwyczajnie oswoić. "Inność" naszych Przyjaciół. Moich i mojego syna.
Mój syn - dziecko agnostyczki i szalenie wierzącego ojca - chodzi na religię. Tak to ustaliłyśmy z panią dyrektor i przyznam, ze tego wyboru nie żałuję. Kto jest ciekaw związków rodzinnych, niech wejdzie na Google i poczyta o dziadku mojego syna, Bogumile Studzińskim.
Bedę zawsze bronić praw mojego Syna. Będę zawsze go uczyć, że „inny” nie znaczy „gorszy”. Bedę z nim rozmawiać i o seksie, i o Bogu. Będę, bo jestem jego matką i mam obowiązek mówić i odpowiadać na pytania. Będziemy rozmawiali o homoseksualizmie i polityce. Mój Syn ma prawo wiedzieć i zadawać pytania.
A osoba szefowej komitetu rodzicielskiego jest mi tak samo obojętna, jak cały ten komitet.
Anka Grzybowska
Za rozłączenie się panią dyrektor serdecznie przepraszam. Powinnam porozmawiać, nie rzucać słuchawką.
ag
Poprawiony: środa, 23 marca 2011 19:13
 Komentarze (2)
1środa, 23 marca 2011 18:59
(...)
Tak, oczywiście, Kuratorium czyta obserwatora, taką stronę znaną już w całym województwie ... Tak samo jak jechała Pani pewnego razu na wywiad z Komendantem Powiatowym Policji którego do dziś nie przeczytaliśmy...
O żadnym wywiadzie z komendantem powiatowym nie wiem
2środa, 23 marca 2011 21:55
naczelna
Robiłam podobny tekst, ale akurat nie do Obserwatora.
Przepraszam za późne odblokowanie komentarza - nie zauważyłam.



 Oba teksty okraszone są taką dawką macierzyńskiej miłości, dobroci i troski (osobny temat), że przy czytaniu aż mdli. W obu wpisach tyle jest tolerancji i zrozumienia dla odmienności seksualnej i jej kochających się przyjaciół, że aż szczypią oczy przy czytaniu. Tyle wreszcie jest w nich prywatności autorki, że aż same poczynają rodzić się pytania – to publikacja wolnej prasy, czy pamiętnik ekshibicjonistki? Artykuł „kuriozalnie ekscentrycznej” dziennikarki, czy rojenia zaburzonej osobowości. Czym, do licha, jest Obserwator – gminnym archiwum X, czy prywatnym zakładem bez klamek?
Ostatnie pytanie brzmi tak: czemu usunęła oba artykuły – ze strachu, czy ze wstydu? Pisała o sobie wielokrotnie,  że nikogo właściwie się nie boi, więc pozostaje wstyd. Czego tu się jednak wstydzić, gdy teksty tak wiele wyjaśniają…
Pochwałę tolerancji kończy autorka wyznaniem, że ten pamiątkowy różaniec, który ona – agnostyczka zawsze nosi na palcu, jest po to, żeby ona sama zawsze była tolerancyjna. Ciekawe, czy gdy publikowała arcytolerancyjny tekst o Biedroniu, różaniec nie spadł z palca, a w gaciach Obsrywatora nie pojawił się kolejny rzadki kleksik? Pewnie nie, bo tekst napisał kolega, a Obserwator tylko go zamieścił.