poniedziałek, 14 lipca 2014

Nasza pani rybolog



Interdyscyplinarna wszechstronność Naczelnej, Ich erudycja i szpagatowy rozkrok szerokości horyzontów budzą niekłamany podziw, zazdrość, a nawet zawiść. To nie jest jakieś tam oblatanie w paru zaledwie dziedzinach. Samorząd, demokracja i społeczeństwo obywatelskie, rodzimy kinoteatr, literatura zagraniczna i poezja obcojęzyczna, architektura, jesienny opad liści, wiosenny wzrost chwastów, zimowe utrzymanie dróg i knajpiany wystrój wnętrz – nic nie ma przed Anką tajemnic. A przecież są jeszcze meandry ciepłownictwa (miejskiego, szkolnego i jej własnego domowego), kanalizacja i wodociągi, (nie)sprzątanie po psach i najem lokali na wolnym rynku z trzeciej ręki…  A gdzie jeszcze prawo, a w nim choćby prawo pracy, prawo prasowe i prawo wodne? A gdzie ustawy, a w wśród nich ustawa o systemie oświaty, ustawa o ochronie przyrody, ustawa śmieciowa, czy „ustawa o jawności informacji publicznej”? Nasza Anka znają się na wszystkim i choć wiadomo o tym nie od dziś, to przecież nie przestanie wciąż tą niby oczywistą oczywistością wszystkich nas zaskakiwać.
Nie inaczej jest w wypadku ichtiologii, rybołówstwa i ogólnego ryboznawstwa. Już w 2006 roku, a więc na długo, nim się nam objawiła, nasza Naczelna (wtedy występująca jeszcze jako Krysińska), wniosła do rybnej nauki odkrycie:
 "...brzana to ryba drapieżna, ktora poluje w dość oryginalny sposob - ogłusza ofiary uderzeniem ogona.
Niestety, odkrycia nie podchwyciły czasopisma typu Nature, Science czy choćby Scientific American i nasza starocerkiewna doktor od socjologii  nie może przyozdobić sobie CV naukową publikacją. Odkrycia nie podchwycili również wędkarze wciąż łowiący je po staroświecku, czyli najczęściej na groch, ser i robale, przy czym zawsze zaczepione za pysk, a nigdy za ogon. Widocznie głupie brzany nie czytają konstancińskiego forum, bo wciąż najchętniej odżywiają się robactwem skrytym na dnie rzeki.
Naczelnej wpis o drapieżnej brzanie zawiera również odkrycia geograficzne – przez Jezioro Duś (uwaga!) przepływa rzeka o nazwie (uwaga!) „Krutyń”! No więc jeśli wierzyć Naczelnej, że przez tego Dusia przypływa jakaś „Krutyń”, a rodziców podtapiają bobry, to spokojnie można przyjąć, że brzany naszej Naczelnej przed zadaniem ogłuszającego ciosu zaciskają płetwy ogonowe w pięść lub strzelają nimi niczym z bata.
Artykuły w sprawie braku ryb w jeziorach są pasjonujące. Można np. dowiedzieć się, że nasza Naczelna łowią na spławik – bez sukcesu, z gruntu – z umiarkowanymi sukcesami, a na spinning rzadko i z sukcesami mizernymi. Czy Anka posiadają kartę wędkarską, wykupione stosowne zezwolenia i do którego koła PZW należą, tego dowiedzieć się nie można. Można za to, że zaczajona z aparatem (ma aparat!) pstryknęła kilka fotek facetowi, który kradł (kradł?) ryby. Na fotkach widać nie tylko jego gębę, ale można rozpoznać nawet wymiary ryb. Możemy się domyślać, że Anka ma taki sprytny aparat z centymetrem, że na zdjęciu widać, która ryba jest niewymiarowa… Ma też zapewne jakiś rower lub inną hulajnogę, za pomocą której wybrała się nad Jezioro Jaśkowo. Albo przyjaciół, którzy podwożą dziennikarkę śledczą do pracy? Naczelna ma również dobre rady – niech policja sama zaczai się w krzakach i sobie popstryka, bo Anka nie oddadzą zdjęć policji, dopóki… sama nie opublikują materiału. Co ma piernik do wiatraka i czy Naczelna boją się, że policja opublikuje jej zdjęcia w jakiejś gazecie?! A może nie ma żadnych zdjęć? Może nie dojechała hulajnogą do Szerokiego Boru? Jeżeli p. Edmund nie zmyśla, że nakłaniała go do bycia jej świadkiem i przypomnienia sobie, że „mógł widzieć” szambiarkę p. Lipki, to może teraz pilnie poszukuje zdjęć z twarzą złodzieja ryb?      
Najlepiej czyta się jednak ten jej dziwny wywiad – rozmowę – rzekę, bo tyle w nim lania wody. Już pierwsze zdanie objawia ten jej cudowny kunszt i warsztat dziennikarski.
- Panie Pawle, sytuacja w skrócie wygląda tak: na jeziorach mazurskich PZW prowadzi rabunkową gospodarkę rybną. 
Do tej pory to zupa była rybna. Pasta była rybna, rybna była mączka, a w ostateczności rzeka może być rybna, czyli obfitująca w ryby. Jakimś cudem filologiczna akrybia Naczelnej tym razem ją zawiodła i okazuje się, że gospodarka rybacka też może być rybna. Z drugiej strony – czemu nie? Jeśli „Krutyń” przepływa przez Duś, a drapieżna brzana napierdziela rybki ogonem, to niby czemu gospodarka nie może być rybna?
Z zagajenia Naczelnej wynika, że rybne złodziejstwo się pleni, oszustwo kwitnie, a lewizna stała się prawizną. Odpowiedzialny za ten stan rzeczy dyrektor PZW  twierdzi, że wszystko robione jest zgodnie z planem, a Anka się czepia. A tymczasem trały czeszą nasze jeziora. Rozmówcą i autorytetem (chyba) w bulwersującej Naczelną sprawie niezadowalającego pogłowia ryb w jeziorach jest równie niezadowolony z tego stanu Paweł Deresz. Z dalszej części tego niby wywiadu wynika, że p. Deresz wędkuje od kilkudziesięciu lat, posiada honorową odznakę PZW i regularnie opłaca składki. Jak widać, kwalifikacje pana Deresza są potwierdzone kilkudziesięcioletnią praktyką wędkarską i ozdobione honorową odznaką, przez co może on spokojnie zasiąść w loży rybnych autorytetów Obserwatora. Z kolei fakt, że regularnie opłaca składki, czyni z niego człowieka prawego i wystawia mu jak najlepszą rybną laurkę. Nie do Anki – Mitomanki należy więc kierować zdumione spojrzenie, a właśnie do niego – Panie Pawle, jak Pan przełknął te „trały” na jeziorach?!
Pan Paweł nie musiał ich przełykać, bo sam je widział na Jaśkowie!  Nie, zaraz… Jak się czyta płody Naczelnej z należytą uwagą, a tylko tak należy czytać to, co urodzi nasza Redaktor, to Pan Paweł twierdzi, że jak tylko spłynęły lody na jeziorze stały łodzie, nie trały. I stały dni kilkanaście zamiast trzech deklarowanych przez dyrektora PZW. Czy Pan Paweł je widział, to nie wiemy, za to dowiadujemy się, co słyszał. A słyszał (od okolicznych mieszkańców), że „odłowiono ponad 6 ton lina, a trały miały 10 kilometrów długości.”
No i mamy problem, a nawet kilka. Jaśkowo Duże jest duże tylko z nazwy – 30 ha powierzchni, długie na ok. 1.5 km, szerokie w najszerszym miejscu na 200 m, a średnia głębokość wynosi zaledwie 2.5 m. I gdzie on te „trały” tam zmieścił? Jeśli sieci miały po 10 km, to musiałyby kilka razy opłynąć jezioro w kółko, żeby oderwać sieć od dna! I skąd ta nazwa „trały”, której używa tylko Naczelna, pan Paweł i jakiś wędkarz z Otwocka? No dobrze, niech to nie będą dalekomorskie trały, tylko nasze pospolite jeziorowe niewody. Problem w tym, że na Jaśkowie Dużym tego rodzaju połowu zakład rybacki nie stosuje się już od ok. 10 lat. Ponadto wybitny rybolog, za jakiego p. Paweł ma pewnie uchodzić, powinien wiedzieć, że z 30-hektarowego akwenu nawet przy zastosowaniu lotniskowca Eisenhower nie można wyciągnąć… 6 ton lina, bo nie ma takiej wydajności! 6 ton może i można byłoby wyczesać, ale nie z Jaśkowa, tylko z Nidzkiego! Pan Paweł powinien albo wyostrzyć swój słuch na detale albo nie słuchać okolicznych mieszkańców, albo to, co już usłyszał – podzielić sobie przez iloraz inteligencji Naczelnej.        
Dalej jest jeszcze gorzej. Kiedy Naczelna wyjawia swemu rozmówcy, że kilka dni wcześniej obserwowała to, co się działo na Jaśkowie i że było to niewiarygodne (my już wiemy, co obserwowała, a nawet sfotografowała), pan Paweł załamuje ręce swoje i Naczelnej – „Powiedziano mi, że planuje się odłowić tam wszystkie ryby jakie jeszcze są, a głównym powodem jest przyducha. Warto zadać sobie pytanie, co zrobiono, żeby nie było tej przyduchy. A nie zrobiono nic.”
Warto więc zadać panu Pawłowi, posiadaczowi złotej odznaki PZW, pytanie: czego nie zrobiono, żeby nie było tej przyduchy? Naczelna odkryła, że drapieżne brzany polują ogonem, a jaki sposób na przyduchę zna pan Paweł? Niech Pan Paweł, niczym genialny Kim Ir Sen, udzieli polskim rybakom kilku cennych rad i wskazówek: pogłębić jezioro, wybrać durszlakiem sinice, czy może puszczać nosem bąbelki? Jaki patent ma pan Paweł na brak tlenu w śródleśnym jeziorze?
Dalej jest jeszcze gorzej. Gdy Naczelna stwierdza, że PZW ma w statucie zarybianie jezior, pan Paweł robi bardzo mądrą minę – zarybianie nie dość, że jest „rzekome”, to na dodatek jeszcze i… „dyskusyjne”! Czyli co – nie dość że zarybianie w wykonaniu PZW nie jest prawdziwe, no na dodatek jeszcze… wątpliwe? Zapewne, bo pan Paweł dopuszcza, że (uwaga!):
„Oni być może przerzucają te ryby z jeziora do jeziora.”
Słyszał kto o takim zarybianiu? Gdzie pan Paweł to widział? Aż bolą zęby mądrości, przy próbie zrozumienia, co jeden mądrala mówi drugiej mądrali. Zwłaszcza, że (znów uwaga!) zdaniem pana Pawła, „autentyczne zarybianie” to takie zarybianie, na które bierze się kasę z UE. Czyżby miało to znaczyć, że przed wejściem do Unii zarybianie było wprawdzie zarybianiem z tym tylko, że „nieautentycznym”? Daj bozia zdrówko przy takiej logice i nasyceniu treścią. Wreszcie Naczelna trafiła na godnego siebie rozmówcę! 
Ale i na tym nie koniec, bo swych złotych myśli nasz pan Paweł naszej Naczelnej nie szczędzi i co rzuci zdanie, to z ust leci mu perełka. To nawet jakby bratnia dusza naszej Naczelnej, bo niektóre treści bardzo przypominają Naczelną. Jego otóż zdaniem sprawą powinna zająć się sama prokuratura, a nie policja. Ciekawe dlaczego i nawet nie pytajmy pana Pawła, do czego prokuraturze służy taka policja. Może nie wie? A do czego policja, zdaniem pana Pawła, powinna służyć? Jej „…naczelnym zadaniem powinno być zapewnienie nam bezpieczeństwa i pilnowanie chociażby tego, żeby TIR-y nie jeździły z ogromną prędkością przez Ruciane.” Pan Paweł widzi to niemal codziennie, za to ani razu nie widział tam przedstawiciela miejscowej policji. Dobre! Dobre i słuszne! A my dodajmy, że policja powinna zająć się rozwydrzonymi TIR-ami, a nie zakłócaniem spokojnego snu Naczelnej w sprawie jakichś głupich zdjęć!
Dalej jest jeszcze gorzej. Może jakieś działania społeczne? – pyta z nadzieją Naczelna. A jakże – są!, odpowiada pan Paweł ale co z tego, jeśli petycję wędkarzy się olewa, a winę zwala na kormorany. Takie tłumaczenia uwłaczają inteligencji pana Pawła, który kormorana widział na Mazurach zaledwie kilka razy. No i nic dziwnego, że zaledwie kilka razy, skoro pan Paweł niemal codziennie stoi w Rucianem i gapi się na TIR-y!
No to może pan Paweł ma jakiś pomysł na ratowanie naszych jezior, dopytuje Naczelna. A pewnie, że ma i to nie byle jaki! To nie pomysł, tylko cały genialny 6-punktowy plan ratowniczy, który wygląda tak:
1.      Wszystkie zainteresowane strony powinny spotkać się z prokuraturą!
2.      Prokuratura z tego co się dzieje powinna wyciągnąć odpowiednie wnioski!
3.      Chodzi tu szczególnie o ogromne dotacje z Unii Europejskiej!
4.      Warto się przyjrzeć, jak są wykorzystywane i jak wygląda dokumentacja!
5.      Podobno w tym roku do Nidzkiego wrzucono dwa worki narybku!
6.      Co to jest dwa worki na takie jezioro!
Pytanie: Jaki pomysł ma pan Paweł na ratowanie naszych jezior?
Odpowiedź: Genialny!

Czyli chodzi o pieniądze? – dopytuje domyślna Naczelna, a my nie możemy się domyślić, jak się tego domyśliła.  Tak, tu może chodzić o pieniądze – przypuszcza pan Paweł, który jeszcze dorzuca do swojego 6-punktowego planu punkt siódmy – PZW jest zwolniony z VAT-u, a powinien go odprowadzać, jak każde normalne przedsiębiorstwo. Wywiad kończy się uwagą pana Pawła, że to już ostatni dzwonek dla Jeziora Nidzkiego i że natychmiast trzeba działać.
Podsumowując wywiad – rozmowę Naczelnej z panem Pawłem trzeba stwierdzić, że na rybnych sprawach znają się oboje wybornie. Tekst byłby pewnie lepszy, gdyby pan Paweł, zamiast gapić się całymi dniami na TIR-y, przeszedł tych kilka kroków do zakładu rybackiego i sam poprosił o dokumenty. Może dowiedziałby się jak wygląda trał, co to jest zarybianie, ile tych worków narybku rzeczywiście wpuszczono do Nidzkiego i czy rybacy płacą VAT? Może uciąłby sobie pogawędkę o kormoranach, rybakach i wędkarzach? Może zapytałby nawet sam siebie, czy wszystkie ryby całego świata należą tylko do wędkarzy i czy tylko oni mogą jeść ryby z jezior? Przyroda ma wypracowane mechanizmy i przy każdej sposobności lwy zabijają hieny, jak wilki zabijają kojoty. Zjawisko rywalizacji drapieżników nazywa się czasem konkurencją pokarmową.  Patrząc na zdjęcia blokujących ulicę wędkarzy nie sposób oprzeć się wrażeniu hipokryzji i obłudy. Wędkarze walczą z rybakami, bo sieci niszczą turystykę? A czy wędkarze wypuszczają złowione ryby?

       Pana Pawła Deresza, jeśli to ten Paweł Deresz, znamy wszyscy z bardzo rozsądnych i stonowanych wypowiedzi w sprawie katastrofy smoleńskiej. Znamy go jako człowieka, który w obliczu rodzinnej tragedii potrafił tak mądrze oddzielić racje rozumu od własnych emocji. Znamy również naszą Naczelną – biedą kłamczuchę i nieprawdopodobną blagierkę (nie mylić z blogerką), która lubi wkładać w usta różnych osób własne myśli. Pozostaje mieć nadzieję, że p. Paweł Deresz nie autoryzował tego wywiadu, jeśli w ogóle go udzielił. Ile w nim treści naszej pani rybolog?

sobota, 17 maja 2014

Czego nałykał się Gawrosz?



Co to się tam wyprawia w Wolnych Mediach? – kot zaginął! Gapcia wcięło dokumentnie! (Ogromna prośba) Miesiąc temu zasłużony członek rodziny naszej Naczelnej (zwierzak jest niezwykle ważny – przeszedł z nami nie jedno, piszą Naczelna) zaginął podczas przeprowadzki. Chodzi o to, że 16 kwietnia redakcja Obserwatora wraz z rodziną redakcji Obserwatora zmieniły adres. A Gapcio, tłumok jeden, zagapił się i nie zmienił! Po przeprowadzce redakcja jest w komplecie, a zdekompletowana rodzina – nie. Strata jest tym bardziej dotkliwa, że ten koci jełop to „spory kot”, przez co rodzina Naczelnej sporo straciła na wadze i ilości jej członków. Wprawdzie o zaginięciu Naczelna donosili już wcześniej (Zaginął Gapcio), jednak tekst przeszedł bez jakiegokolwiek echa i odzewu ze strony społeczeństwa obywatelskiego, które Naczelna kiedyś za pomocą Obserwatora stworzyła. Stąd ponowny apel o pomoc w nabrzmiałej sprawie zaginięcia kociego cielęcia.
Co mimochodem się wydało, to to, że od miesiąca naczelny organ tego społeczeństwa działa już pod nowym adresem. Na razie Naczelna nie ujawniają swojemu społeczeństwu swojego nowego przytuliska, ale to tylko kwestia czasu. Nie wiadomo też, gdzie się przeniosła – domek nad jeziorem, strych w oficynie, schronisko młodzieżowe, czy może zaopiekowała się pustostanem?  No i kto pomagał Naczelnej w przerzucie wszystkich gratów, tłumoków z bambetlami i całego zwierzyńca? Czy była to jakaś dobra i dobrze życząca niezależnej prasie dusza, czy może firma powoli specjalizująca w przeprowadzkach/wyprowadzkach naszej pani doktor?


Zaginięcie kociego pierdoły to tragedia rodzinna Naczelnej. Pod względem tej rodzinności Gapcio miał wielką, niewyrażalną w kilogramach wagę. Naczelna piszą: „Ten kot bardzo dużo dla nas znaczy, przeszedł z nami dole i niedole, jest częścią naszej małej rodziny.” Wprawdzie kot mógł mieć już dość przechodzenia z Anką doli i niedoli i po prostu wybrał wolność, lecz nie bądźmy okrutni – wszak w domu wisielca nie wspomina się o sznurze! Nawet jeśli był to kot zupełnie bezużyteczny. Tak jest. Pod względem rodzinnym kot był jak najbardziej członkiem, lecz pod redakcyjnym… Powiedzmy sobie szczerze – Gapcio był nikim. Był zerem. 
Dlatego kocia tragedia to zaledwie namiastka mydlanej opery wobec prawdziwego psiego  dramatu. Oto okazuje się, że Gawrosza – psa, który pisze na naszej Anki łamach, ktoś chciał wykończyć! (Przypadek? Kto otruł Gawrosza?) Psa – literata, Obserwatorowego specjalistę od ZUK-u i psich gówienek, ktoś nakarmił trutką na szczury. Pies wrócił do domu i „runął na bok”, jak piszą Naczelna. Gdyby był to zwykły pies, zapewne upadłby na podłogę, zwalił się na nią lub ścięło by go z nóg (tu: łap). Gawrosz jest jednak żurnalistą – felietonistą i duchowym arystokratą wśród skundlonych jamników, więc nie mógł się przewrócić jak pierwszy lepszy burek. Gawrosz runął na bok… Jak przeżyje i podrośnie, to przy następnym otruciu „ze wzrokiem gasnącym w cierpieniu, runie na bok z łoskotem”, albo jakoś tak. Jakkolwiek ten Gawrosz teatralnie w formie i dramatycznie w treści się na bok nie pierdyknął, to potem piszczał i wił się z bólu. Weterynarz (zapewne znajomy ze stolicy, bo lokalny nie zna tego przypadku) stawia krótką diagnozę – trutka na szczury.

Przypadek? – rozpoczynają swój tytuł Naczelna, a całemu społeczeństwu obywatelskiemu Rucianego wystarcza inteligencji, by pojąć, że to na pewno nie jest żaden przypadek!
Kto otruł Gawrosza? – kończą swój tytuł Naczelna, a nam wszystkim starczy rozumu, aby załapać, że nie pyta, czy w ogóle jakiś ktoś go otruł. Ona pyta wprost – kto?! I tu po raz kolejny dostajemy zdumionego rozdziawu, a wraz z nami (też po raz kolejny) cała cywilizowana i przejęta zgrozą Europa. Któż śmiałby i kto miałby tę świętokradczą czelność, aby wyciągać rękę do dziennikarsko zasłużonego pieska?! Kto w sobie ma tyle tupetu, aby przygotować zamach na członka najbliższej rodziny wolnych mediów – gwaranta naszych swobód obywatelskich?! 

Wprawdzie Naczelna nie wiedzą kto, lecz przecież łatwo się domyślić. Po pierwsze, Naczelna dwa razy piszą, że może to przypadek, jednak Ona nie wierzą w przypadki. Po drugie, na posesji, na której Ona teraz mieszka (no to gdzie Ona teraz mieszka?), są dwa psy, z czego jeden to jej literat, a drugi to pies właścicieli. W obejściu literat lata samopas, a poza obejściem jest na postronku, więc kiedy oni go otruli? – zdaje się zastanawiać nasza Naczelna. Trucicieli musiało być co najmniej dwóch, o czym przesądza zakończenie – „Nie pozdrawiam trucicieli. Anka Grzybowska” Z tego wniosek, i tu jest po trzecie, że literat Gawrosz jest zbyt ważną postacią w niezależnych mediach nie do kupienia, aby misję jego uśmiercenia powierzyć tylko jednej osobie. No samo wychodzi, że musiało być ich kilku…
Dramat utalentowanego psa pogłębia jeszcze styl, w jakim śmierć miała być mu zadana, a właściwie brak jakiegokolwiek stylu. Pies, który potrafi scenicznie „runąć na bok”, powinien też być uśmiercany na jako takim scenicznym poziomie. Nie koniecznie musi to być Shakespeare i trucizna wlewana do ucha, jednak brak jakikolwiek stylu wywołuje grymasy na twarzach wszystkich hycli.    

Gdyby to chociaż był klasyczny arszenik, podany w kaszance przez jakąś wystrojoną w koronki staruchę będącą na usługach wiadomo kogo. Albo żeby to był taki wyrafinowany tal lub polon wtarty w obrożę przez tajne służby wiadomo kogo. Albo chociaż cyjanek w szmince puszczalskiej jamnicy – ulicznicy nasłanej przez wiadomo kogo. Ostatecznie antyczna cykuta podana na podstawie decyzji administracyjnej wydanej przez wiadomo kogo. Ostateczną ostatecznością mogłoby być sprowadzenie Indian znad Orinoko, aby ukatrupili literata kurarą. Byłby to wprawdzie zupełnie już odlotowy odlot, ale miałby w sobie to coś. Bo każdy sposób byłby dobry, ale na Boga – nie trutka na szczury! Owszem, pod pewnymi względami budowy anatomicznej i urody, Gawrosz może się tak kojarzyć. Skojarzenia takie przywodzić może również sama Naczelna, która wykazywała onegdaj słabość do przezwiska (nomen omen) „Mysza”. Jednak pomysł na otrucie za pomocą trutki to skandal, brak elementarnej ogłady i jakiegokolwiek wyrafinowania. Wiadomo, czyjego.
No właśnie, czyjego? Naczelna nie przesądza, jednak ta ewidentna próba morderstwa niezależnego dziennikarza przypomina jej wydarzenia sprzed dwóch lat. A było to mniej-więcej tak: Naczelna wracają z przedreferendalnego spotkania w Krzyżach. Na płocie wita ją plakat z Pinokiem, a na werandzie spłakany Wojtek tuli ciało kota. Tak, tak. Na „kawałku druta” ktoś powiesił jej kota „tricolora” o imieniu Dana… Horror w biały dzień, a właściwie w ciemną noc. Naczelna wracają strudzona z wiejskiego kongresu referendalnego, a tu obelżywy plakat, kot(ka) Dana dynda na drucie i jej spłakane dziecko. Wtedy kot, dzisiaj pies… Czy ten przypadek to już objaw kampanii wyborczej, czy tylko przypadek?
Nie wiem, czy jedno z drugim miało coś wspólnego. Przywołuję tylko z pamięci kolejność wypadków.”, kończy Naczelna swój wstrząsający akapit. Kurara mać!, chciałoby się powiedzieć. Ależ ta dziewczyna ma charakter! Po tym wszystkim, co przeżyła… Heros, nie baba i babka z charakterem! Po takich przejściach niejeden twardziel zacząłby pić. A one nie pije, tylko dalej prawdę o tej gminie pisze. Pisze i przywołuje z pamięci. No to i my przywołajmy, lecz nie z pamięci, a z tego, co napisała.
Opowieść ma swój początek tu, czyli w piątek, 24 lutego 2012 r.  Jest w nie i o płocie i plakacie, jest o Gapciu i Pinokiu, nie ma jednak o trójkolorowym powieszonym kocie Danie, kawałku „druta” i łzach zrozpaczonego dziecięcia. I to nawet w tak lubianych przez Naczelną jej pogwarkach w komentarzach. Można odnieść wrażenie, że nastrój całości jest podniośle świąteczny i zdystansowanie autoironiczny, ale z pewnością nie, że (za przeproszeniem) wisielczy. Zdaje się, że powieszenie na płocie Naczelnej plakatu z gębą Naczelnej tak ją wówczas dowartościowało, że ten euforyczny nastrój zupełnie przyćmił powieszenie kota Naczelnej na werandzie Naczelnej. Gdzież więc wtedy była ta powieszona trójkolorowa Dana? Przecież socjolożka z doktoratem nie odpuści swojemu synkowi żadnej okazji i byle katar czy siniak na kolanie dziecka wywołuje dziesięć wpisów mamusi na jej prywatnym portalu. Odpuściła mu wówczas te łzy? Darowała tulenie kocich zwłok? Nic nie napisała o wstrząsie, jakiego doznał?
Dwa dni później odbyło się referendum, społeczeństwo obywatelskie w ogóle się nie spisało i  Naczelna zgasła. Rzuciła politykę, odłożyła pióro i zajęła najbliższą rodziną (i jeszcze jej bliższym fejsbukiem). Demografowie mówią, że najosobliwsza pod względem liczby urodzeń była jesień ’82. Nagle skoczył nam przyrost naturalny, co wyjaśniono tym, że po wprowadzeniu stanu wojennego, ludzie uciekający od przytłaczającej ich codzienności, zaszyli się w domowych pieleszach, zbliżyli się do siebie i oddali rodzinie. Kiedy Obserwator miał ruję i czy wywołało ją przegrane referendum, to nie wiadomo, ale wiadomo, że w połowie maja 2012 r. obwieściła światu, iż chętnie przygarnie kota (Przygarnę kota). W anonsie jest nawet wzmianka, że ukochana kotka Naczelnej synka zaginęła bez wieści. Widocznie, biedaczka (Naczelna, nie kotka), zapomniała o drucie i synkowych łzach, lecz nie zapomniała, że kot ma być „rudy, czarny, tricolor albo szylkretowy.”  No trzeba trafu, że już trzy dni później (17 maja 2012 r.) Naczelna wita Danę (Witamy Danę). „Dana ma miesiąc, jest niesamowitym tricolorem, wyglądającym jak ofiara szalonego ekspresjonisty.  Mało tego – jest nawet zdjęcie Dany z synem, Reksem i Rudkiem, ale próżno szukać informacji, czy Reks i Rudek nie zagubili się wraz z tym sierotą Gapciem podczas niedawnej przeprowadzki. Może wciąż rezydują w Wojnowie i nic nie wiedzą o Naczelnej nowej rodzinie?
Koty niezwykłe są już z samej swej kociej natury. Nie wiadomo ile mają tych swoich kocich żyć (7 czy 9?), ale wiadomo, że zawsze spadają na cztery łapy. Tak niezwykła osoba jak nasza pani redaktor-doktor, musi mieć równie niezwykłego, czyli zdecydowanie wyrastającego ponad przeciętną niezwykłość kota. Ten kot musi być wprost niezwykły do kwadratu! I jest – dziś minęła druga rocznica zrobienia zdjęcia miesięcznej Dany. Kota tak niezwykłego, że dał się powiesić, aby w trzy miesiące później zrobić sobie zdjęcie jako malutki kotek. I co ta Anka pije?! Czy tego nie mógł znieść już dłużej Gapcio? Czy tym struł się Gawrosz, że aż tak wyplowiał?