Co mają wspólnego
Martin Luther King i Anna Maria Grzybowska? Zdawałoby się że nic: King nie
żyje, bo zginął śmiercią tragiczną. Naczelna żyje choć można uznać, że takie życie
to jedna wielka tragedia.
On był czarnoskórym baptystycznym
pastorem, Naczelna są bladoskórym naczelnym redaktorem.
On – autentyczny przywódca ruchu
na rzecz zniesienia segregacji rasowej w USA, Ona – samozwańcza ciotka duchowa
wszelkich gminnych ruchawek w Rucianem-Nidzie.
On – człowiek, któremu dobrze z
oczu patrzyło, Ona… Nawet przestała publikować własne zdjęcia.
Zdawałoby się,
że wszystko ich dzieli, bo to i czas, i miejsce, i misja społeczna. A co tam
misja, kiedy dzieli ich nawet społeczne pochodzenie. Gdy antenaci Naczelnej z
gałęzi Sapiehów herbu Lis zdobywali kolejne tytuły wojewodów, hetmanów i
kanclerzy, w tym czasie przodkowie pastora zajadali się kolejnym białym misjonarzem
w Kongo lub Gabonie, ewentualnie nucąc soul zbierali bawełnę na rozległych
polach Alabamy. Pomimo ewidentnej różnicy płci, dzieli ich nawet uroda. Choć w
pastorze Kingu trudno byłoby się zakochać od pierwszego wejrzenia, to przecież z
jego oczu nie bije ten żółtawy blask cechujący osobniki przejawiające
skłonności sadystyczne.
A jednak są i uderzające
podobieństwa. M. L. King był doktorem i Anka też mają doktorat! Więcej – on w
1948 r. uzyskał licencjat z socjologii, więc wychodzi, że gdyby się spotkali,
to on, zdjąwszy czapkę, pierwszy powinien się jej ukłonić. To ich łączy. Niestety,
podobieństwo (nawet uderzające) dlatego jest podobieństwem (a nie tożsamością),
że zawiera różnice:
- On obronił doktorat z
systematyki teologicznej, a Ona, poza doktoratem, ma zaliczony
starocerkiewnogermański, ewentualnie słowiański, ewentualnie polonistykę, a w
ostateczności ewentualnie Batorego i/lub Traugutta (zależnie od źródła).
- On bronił go na Uniwersytecie
Bostońskim, a Ona na… Nie pochwaliła się, gdzie miało miejsce to doniosłe dla
dorobku polskiej nauki wydarzenie.
- On napisał pracę pod tytułem: „Porównanie koncepcji Boga w myślach Paula
Tillicha i Henry’ego Nelsona Wiemana”, a Ona… Nie pochwaliła się wprawdzie,
ale czemu nie miałoby być to jakieś dziełko interdyscyplinarne, powiedzmy „Od Gadam ze
starą Halbersztatową do Mój Gawrosz
umie pisać – autoanaliza dysocjacyjnych zaburzeń osobowości na tle
nidzkiej rucianowości ”.
Jego pracę można przeczytać na stronie Uniwersytetu Stanforda, a Jej…
(brak danych)
On popełnił częściowy plagiat, a Ona… brak danych, ale czemu zaraz
podejrzewać, że miałaby coś komuś podpierniczyć?! Czy można podpierniczyć coś,
czego nie ma? Ona wszak wszystkim wisi "Jak stara halka na brzuchu cioci Isi." i ewentualnie może "wyreperować" na 200. Więcej nie, jak zapewnia sam wyreperowany i wskazujący złodzieja. Wskazujący złodzieja, lecz nie plagiatora.
Różnice są
wyraźne, jednak i w nich jest podobieństwo. Martin Luther King miał marzenie i
Naczelna mają marzenie. King marzył, że pewnego dnia ziści się tekst Deklaracji
Niepodległości i wszyscy będą wolni i równi. Marzył, że pewnego dnia dzieci
dawnych niewolników siądą razem z dziećmi ich dawnych panów do wspólnego stołu.
Marzył, że niezgodna z boskim prawem segregacja rasowa zostanie zniesiona, a
ludzie różnić się będą nie kolorem skóry, tylko zaletami i wadami charakteru. Piękne
marzenia miał pastor doktor King.
Marzenia
Naczelnej, choć w innym czasie i przestrzeni, a przede wszystkim skali, też są niebrzydkie.
Nasza redaktor marzy o gminie pięknej i kolorowej. Ta piękna i kolorowa gmina,
marzą Naczelna, ma być również dostatnia i przyjazna. Marzą sobie Naczelna, że
ta gmina mogłaby być zarządzana przez fachowca. Gmina, która będzie takim
kawałkiem Ziemi, skąd nie trzeba będzie wyjeżdżać, ani w której nie trzeba
będzie nikogo o nic prosić. Czy i ewentualnie gdzie (i jeszcze ewentualniej – czym?),
nasza Naczelna chciałaby wyjeżdżać, ani kogo nie chce (i o co?) prosić,
pozostaje tajemnicą Jej pojemnej główki i zasobów magazynu MGOPS.
Podobieństwo
marzeń znów jednak pociąga kolejną różnicę. Przemawiając przed Mauzoleum
Abrahama Lincolna w dniu 28.08.1963 r., M.
L. King kończy swoje wystąpienie nadzieją, że gdy wreszcie ta wolność
przyjdzie, biali i czarni, Żydzi i inne narody, a nawet protestanci i katolicy
wezmą się za ręce i wspólnie zaśpiewają starą murzyńską pieśń – jesteśmy w końcu
wolni!
Jak swój sen o
miodem, mlekiem i przyjaźnią płynącej gminie kończy Naczelna? Beznadzieją, bo
pisze wprost: „I wiem, że dopóki będą nią
rządzili ludzie tacy jak Opalach to będzie tylko sen.” Anafora, bo tak się
ten zabieg stylistyczny nazywa, w wykonaniu pastora doktora Kinga wiedzie ku
rzeczom wielkim i wzniosłym – wezwaniu do zniesienia segregacji rasowej i
pełnej wolności Afroamerykanów. Anafora redaktora doktora Grzybowskiej okazuje
się tylko jeszcze jednym przejawem jej obłąkańczej idée fixe na punkcie nieodwzajemnienia
uczuć przez Jej dawnego „Zbyszku”. Jeśli każdy tekst redaktora doktora niedotyczący
pogody lub jakiegoś zabłąkanego kundelka kończy się burmistrzem, który u Anki
wyziera zza każdej latarni, czyha pod śniegiem i czai się pod opadłym i w porę
nie sprzątniętym liściem, to tę wytwornie z francuska nazwaną idée fixe, można określić swojskim
zajobem, jeśli nie wprost – pierdolcem. Jeśli sny i marzenia o pięknym miejscu
na Ziemi, miejscu dostatnim dostatkiem jego mieszkańców, miejscu przepełnionym
wzajemną życzliwością i onicnieproszeniem, zależą od usunięcia tylko jednego
człowieka, to nie są to sny i marzenia, tylko majaki, omamy i wizje. Wystarczy
tylko wywalić na zbity pysk jednego faceta, a natychmiast zniknie bezrobocie i
gmina… wykorzysta linie brzegowe J. Nidzkiego.
Co redaktorka
z socjologicznym doktoratem miała na myśli pisząc swoje „I have a dream” nawiązujące do zupełnie innego w treści i wymowie
„I have a dream” Martina L. Kinga? Jeśli, jak każdy zdrowy człowiek, nasza pani
redaktor miota się pomiędzy własnym rozumem, uczuciem i pragnieniem, to tych
automiotnięć w kierunku rozumu ma zdecydowanie najmniej. Niezaspokojona żądza i
pragnienie zniszczenia „Zbyszku” krzyżuje się w pojemnej główce z nieskrywaną i
aż karykaturalną nienawiścią. A doktor od socjologii to przecież uczony – ktoś,
kto ma dystans do opisywanych spraw i zjawisk. No chyba, że promotorką pani
Anki była stara Halbersztatowa, a pracę recenzował Gawrosz. Tak jest, ci sami,
co mogli być tematem samej dysertacji. Wtedy dystans uczonej socjolożki
zostanie zdystansowany przez objętość główki i treść tej pojemności.
Rozumowe (i
nie tylko rozumowe) braki w główce socjologicznego doktora widać w innym
tekście. „Walka o stołek” to jest
(oczywiście) ten sam w kółko wałkowany od trzech lat gnieciuch o złym
burmistrzu, którego Naczelna już nie kocha. Z jednej strony On, czyli nieodwoływalny
przez cztery lata lokalny „satrapka” ze swoimi kochankami, szwagrami i luksusem
na koszt gminy. Z drugiej strony Oni – zastraszani, opluwani i zniszczeni przez
„satrapkę”.
Naczelna
wprawdzie w swoich pseudouczonych dyrdymałach „satrapki” z nazwiska nie wymienia,
lecz i po co, skoro wszyscy wiemy, kto zacz? Wymieniając, co taki „człowieczek”
może, a może przecież dowolnie wykorzystywać stanowisko, stwierdza Naczelna, że
„człowieczek” może np. wystosować na koszt gminy niezliczone procesy sądowe w
prywatnych sprawach. Próżno szukać, czego dotyczą wspomniane przez Obserwatora procesy,
jednak pewien pogląd wyrobić sobie można na podstawie psich przemyśleń
Gawrosza. Od przerżniętego przez Naczelną referendum, jedyną szansą na pozbycie
się burmistrza, którego Gawrosz tak nie lubi, są oczywiście wybory.
Kogo wybrać
Naczelna nie podają, bo przecież od czasu, gdy „satrapka” i „człowieczek” dał
jej kosza, dzielna redaktor podają wyłącznie – kogo nie wybierać. Jeden tylko lokalny_patriota podziela w swoim
komentarzu dawną myśl Naczelnej, że powinien to być ktoś spoza kręgu dawnego i
obecnego burmistrza. Bez znaczenia, czy ten patriota to tylko alter ego
Naczelnej, czy jej aż 79 wcielenie. Liczba rozsianych po wszechświecie
pracowników Polo Marketu smarujących do niej listy każe przypuszczać, że
rozdwojenie jaźni to stanowczo za mało pojemne pojęcie. W wypadku gwiazdy
lokalnych mediów spokojnie można mówić wręcz o tej jaźni cudownym rozmnożeniu.
Amen.
Naczelnej austriackie
gadanie (do znajomości angielskiego, francuskiego i wrodzonego ruskiego
spokojnie mogłaby dodać język austriacki) zaczyna się już w pierwszym akapicie,
będącym wstępem do uczonych wynurzeń:
„25 lat temu Joanna Szczepkowska ogłosiła
koniec komunizmu, a grupa zapaleńców wzięła się za reformę samorządów. Założenie
było proste - samorządy faktycznie mają być samorządne, a do tego posiadać
sporą autonomię. Powstały powiaty - twór sztuczny i nikomu niepotrzebny.
Powstały rady gmin wybierane przez ogół mieszkańców i gminy zarządzane przez
burmistrzów i wójtów.”
J. Szczepkowska
ogłosiła ten koniec w dniu 28.10.98 r., z tym tylko, że w ogłoszeniu podała
datę końca – 04.06.89 r. Jakkolwiek nie patrzeć, to informacja opublikowana
przez wolne media jest zadziwiająco zbieżna z faktami! Dalszy ciąg to już
subtelności aparatury pojęciowej, erudycji i wrodzonej chyba omniscjencji naszej
wolnej prasy z doktoratem. Pierwszy dowód siedzi wygodnie i gdacze już w tym
samym zdaniu, gdzie grupka zapaleńców
wzięła się za reformę samorządów.
Najsampierw,
kto to jest „grupka zapaleńców”? Wychodzi, że jest to kilka osób (bo
kilkanaście to byłaby już raczej grupa) ogarniętych wspólnym hobby. Byłoby to więc
kilkoro, powiedzmy, miłośników – amatorów i entuzjastów – wielbicieli, pasjonatów
– fanatyków, a w ostateczności nawet szaleńców, postrzeleńców i wariatów na
punkcie… No właśnie, reformy samorządowej! Można być fanem facebookowego ekshibicjonizmu,
miłośniczką obsrywania swoich wrogów i nawet amatorko – admiratorką bycia
autorką (pamięta ktoś?) nieistniejących książek, które zaraz mają się pojawić w
księgarni i wspomóc domowy budżet naszej Anki – Batorzanki. Czy można jednak
powiedzieć, że za reformę samorządów wzięła się grupka zapaleńców? Można? –
Wszystko można!
29 lipca 1989
r. powstaje senacka Komisja Samorządu Terytorialnego, której przewodzi niejaki
Jerzy Regulski – dyletant z tytułem profesorka. O pomstę do nieba woła fakt, że
ten dyletant na głównego eksperta komisji bierze sobie niejakiego Michała
Kuleszę – ignoranta i nieuka, który przed nazwiskiem też ma (miał – Anka nie odnotowała…
wrócimy) to dziwne „prof.”. 12 września Pan Tadeusz (ten od podawania mu kawy w
Niespodziance, kserokopiarki, wspólnych wypraw w najdziwniejsze rejony Polski
(od Ustrzyk przez Warkę po Wojnowo i życzeń dla Syna) wygłasza expose i
zapowiada, że jego rząd będzie współpracował z sejmem i senatem nad stworzeniem
prawdziwego samorządu terytorialnego. W dwie niedziele później (dokładnie
25.09.89r.) Pan Tadeusz tworzy Urząd Pełnomocnika Rządu do spraw Reformy
Samorządu Terytorialnego. Pełnomocnikiem został wyśmiany wyżej Regulski, a na
jego miejscu w komisji senackiej rozsiadł się niejaki Jerzy Stępień – zero i
kompromitacja w zakresie prawa. Wprawdzie po ćwierćwieczu historia powie o tych
trzech nic nieznaczących gościach, że byli ojcami i budowniczymi podstaw
prawnych samorządu, lecz dzięki
Naczelnej i Obserwatorowi zawdzięczamy wyjawienie, że tak naprawdę była
to „grupka zapaleńców”.
Na tę
okoliczność ma prawo zrodzić się pytanie, czy podczas żadnej ze wspólnych
wypraw z p. Kuratowską, p. Geremkiem i Panem Tadeuszem, gdzieś pomiędzy
Ustrzykami a wychlaniem kolejnej Warki, nie zgadało się o żadnych Regulskich, Kuleszach i innych Stępniach? Czy taki np. Olek Hall, co był osobistym ministrem Pana Tadeusza, nie mógł wpaść choć raz do siedziby ówczesnej już Unii Demokratycznej i zawołać np. tak:
Ustrzykami a wychlaniem kolejnej Warki, nie zgadało się o żadnych Regulskich, Kuleszach i innych Stępniach? Czy taki np. Olek Hall, co był osobistym ministrem Pana Tadeusza, nie mógł wpaść choć raz do siedziby ówczesnej już Unii Demokratycznej i zawołać np. tak:
- Mysza! Nie pytaj o co chodzi, ale
ani Jurek, ani Michaś, ani nawet Jerzyk w ogóle nie pamiętają Cię z
Niespodzianki! Nie pytaj, bo ja sam nie wiem, o co tu chodzi, ale wiedz, że to
tylko grupka nikomu nieznanych zapaleńców od reformy samorządu.
No dobrze,
czepiam się, niech będzie... Autorka głębokiej analizy wad konstrukcyjnych i
personalnych samorządu lokalnego w Rucianem-Nidzie nie musi wymieniać we
wstępie nieznanych nikomu zapaleńców. Wejdźmy więc głębiej w świat dziennikarskiego
warsztatu. Wejdźmy w świat kompetencji Naczelnej, Ich erudycji i tego błysku inteligencji
w brylowaniu pojęciami, przy którym gasną z zawstydzenia lampy przy promenadzie
nad Nidzkim. Doktor socjologii, która kiedyś była radną, już w drugim zdaniu piszą
tak:
„Założenie było proste - samorządy
faktycznie mają być samorządne, a do tego posiadać sporą autonomię.”
Założenie było
proste, piszą Naczelna, a my stajemy jak wryci, czemu nie dodała swojego
zwyczajowego w takich okazjach: „jak
konstrukcja cepa”? Czyżby grupa zapaleńców nie wiedziała, jak skonstruowany
jest cep? No więc cep Naczelnej dopiero z niej wyłazi, gdy pisze o tym prostym
założeniu:
„samorządy
faktycznie mają być samorządne, a do tego posiadać sporą autonomię.
Halbersztatowa
chrząka z zakłopotanym zawstydzeniem nad swą dawną studentką i nie mniej
zawstydzonym z zakłopotania Jackiem. Nawet nic nie mówiący lecz piśmienny za
pomocą klawiatury Gawrosz podkula w skonsternowanej konfuzji swój zażenowany
ogon. I czemu? A temu, że nawet statystyczny Mundek po zawodówce z przeszkodami
i wsparty nawet 50-letnim stażem w branży, miałby kłopot z logicznym rozbiorem
głębokich myśli Naczelnej, gdyby nad taką głębią przysiadł. Jeżeli samorządy
mają być faktycznie samorządne, a do tego posiadać sporą autonomię,
to jakie one, znaczy się – samorządy, mają być?!
Pal licho ten
jej socjologiczny doktorat, ale jeśli rzeczywiście choćby przez pół godziny była
studentką polonistyki, to może trafiła pod drzwi, gdzie na ćwiczeniach omawiano
trudne pojęcie „synonimu”? Może przytknąwszy ucho do dziurki usłyszała, że
polega on (ogólnie mówiąc) na równoważności znaczeniowej wyrazów? Może jakiś Bralczyk wyjaśniał wówczas studentom
różnicę pomiędzy absurdem i nonsensem. Może wyjaśniałby np., że „autonomia” to
zbitka trudnych greckich słów, które w polszczyźnie oddaje się za pomocą
prostego „samorządność”? Gdyby zamiast pod drzwiami była wewnątrz, to może ten
Bralczyk wyjaśniłby Jej wówczas, że jeśli te samorządy miałyby być faktycznie
samorządne, a do tego jeszcze posiadać sporą autonomię, to tak jakby Pani, Pani
Aniu (tu Bralczyk wycelowałby w nią swoją brodę), była w ciąży, ale tylko
trochę… Ale czy to taki Bralczyk pamiętałby Grzybowską?
Dalej jest już
tylko gorzej. Gdy Naczelna piszą ze znawstwem tematu , że „Powstały powiaty - twór sztuczny i nikomu niepotrzebny. Powstały rady
gmin wybierane przez ogół mieszkańców i gminy zarządzane przez burmistrzów i
wójtów.”, to opadają ręce. Powiaty rzeczywiście powstały, z tym tylko że 10
lat później, niż rady gmin, ale kto będzie rozliczał ze znawstwa tematu taką
Naczelną?
Potem opadają
również galoty: „Ustawa samorządowa jest
tak przedziwnie skonstruowana, że burmistrz nie ma nad sobą nikogo.” Wynika
z tego, że jak Naczelna nazwą coś przedziwnym, to takie ono jest – nikomu
przecież w takim R-N nie przyjdzie do głowy zapytać, czemu niemanie przez
burmistrza nad sobą nikogo jest przedziwne i jak się to ma do faktycznej
samorządności i sporej autonomii? A nadto jej 2/3 rajców i odejścia burmistrza w niepamięć,
względnie copółrocznego kalejdoskopu zmian? Tego Naczelna nie objaśniają. Nie
objaśniają, bo i po co, skoro od początku widać, że ekspercka myśl „uczonego” artykułu
Naczelnej streszcza się w tym „satrapce” i „człowieczku”, co nie cofnie się
przed niczym itd., itp, etc…
Jeśli coś w
dalszej części tekstu rzeczywiście kole
w oczy, to taki oto passus:
Co ciekawsze - burmistrzem może zostać każdy, ważne, żeby wygrał
wybory. Jego przygotowanie zawodowe, doświadczenie i umiejętności są kompletnie
nieistotne. W ten sposób wielomilionowym majątkiem zarządza na przykład
bezrobotny były producent gumowych uszczelek do zlewów wspierany przez wuefistę
z wiejskiej szkółki.
Demokracja,
którą Naczelna tak poważajo, wielbio, chronio,
a od pół roku nawet „Żywią y bronią” polega na tym, że taki producent
uszczelek, wsparty przez wuefistę, może zostać wybrany na burmistrza. Może zostać
wybrany wolą większości mieszkańców i wolą tejże większości po czterech latach może
zostać wybrany/ nie wybrany.
Bycie
Obserwatorem polegać zaś na tym, że do występowania w imieniu większości Anka
wybrali się sama. Sama też wybrali się na eksperta. Po podniosłym I have a dream przychodzi czas na
eksperckie Walka o stołek, tylko czy aby
na pewno następca opłaci Anki „Jesteśmy
nie do kupienia”? Nie wiadomo, ale żyć przecież z czegoś trzeba. Gawrosz,
uliczniku sprzedajny! – merdaj ogonem, to będzie na karmę. Bo czym różni się
Gawrosz od Mundka? Nasza Gawrosz jest kolejnym wcieleniem eksperta i ciotki duchowej wszelkich ruciańskich ruchawek.