niedziela, 2 marca 2014

Na ekspertkę i karmę dla Gawrosza



Co mają wspólnego Martin Luther King i Anna Maria Grzybowska? Zdawałoby się że nic: King nie żyje, bo zginął śmiercią tragiczną. Naczelna żyje choć można uznać, że takie życie to jedna wielka tragedia.
On był czarnoskórym baptystycznym pastorem, Naczelna są bladoskórym naczelnym redaktorem.
On – autentyczny przywódca ruchu na rzecz zniesienia segregacji rasowej w USA, Ona – samozwańcza ciotka duchowa wszelkich gminnych ruchawek w Rucianem-Nidzie.
On – człowiek, któremu dobrze z oczu patrzyło, Ona… Nawet przestała publikować własne zdjęcia.
Zdawałoby się, że wszystko ich dzieli, bo to i czas, i miejsce, i misja społeczna. A co tam misja, kiedy dzieli ich nawet społeczne pochodzenie. Gdy antenaci Naczelnej z gałęzi Sapiehów herbu Lis zdobywali kolejne tytuły wojewodów, hetmanów i kanclerzy, w tym czasie przodkowie pastora zajadali się kolejnym białym misjonarzem w Kongo lub Gabonie, ewentualnie nucąc soul zbierali bawełnę na rozległych polach Alabamy. Pomimo ewidentnej różnicy płci, dzieli ich nawet uroda. Choć w pastorze Kingu trudno byłoby się zakochać od pierwszego wejrzenia, to przecież z jego oczu nie bije ten żółtawy blask cechujący osobniki przejawiające skłonności sadystyczne.  
A jednak są i uderzające podobieństwa. M. L. King był doktorem i Anka też mają doktorat! Więcej – on w 1948 r. uzyskał licencjat z socjologii, więc wychodzi, że gdyby się spotkali, to on, zdjąwszy czapkę, pierwszy powinien się jej ukłonić. To ich łączy. Niestety, podobieństwo (nawet uderzające) dlatego jest podobieństwem (a nie tożsamością), że zawiera różnice:
- On obronił doktorat z systematyki teologicznej, a Ona, poza doktoratem, ma zaliczony starocerkiewnogermański, ewentualnie słowiański, ewentualnie polonistykę, a w ostateczności ewentualnie Batorego i/lub Traugutta (zależnie od źródła).
- On bronił go na Uniwersytecie Bostońskim, a Ona na… Nie pochwaliła się, gdzie miało miejsce to doniosłe dla dorobku polskiej nauki wydarzenie.
- On napisał pracę pod tytułem: „Porównanie koncepcji Boga w myślach Paula Tillicha i Henry’ego Nelsona Wiemana”, a Ona… Nie pochwaliła się wprawdzie, ale czemu nie miałoby być to jakieś dziełko interdyscyplinarne, powiedzmy „Od  Gadam ze starą Halbersztatową do Mój Gawrosz umie pisać – autoanaliza dysocjacyjnych zaburzeń osobowości na tle nidzkiej rucianowości ”.
Jego pracę można przeczytać na stronie Uniwersytetu Stanforda, a Jej… (brak danych)
On popełnił częściowy plagiat, a Ona… brak danych, ale czemu zaraz podejrzewać, że miałaby coś komuś podpierniczyć?! Czy można podpierniczyć coś, czego nie ma? Ona wszak wszystkim wisi "Jak stara halka na brzuchu cioci Isi." i ewentualnie może "wyreperować" na 200. Więcej nie, jak zapewnia sam wyreperowany i wskazujący złodzieja. Wskazujący złodzieja, lecz nie plagiatora. 
Różnice są wyraźne, jednak i w nich jest podobieństwo. Martin Luther King miał marzenie i Naczelna mają marzenie. King marzył, że pewnego dnia ziści się tekst Deklaracji Niepodległości i wszyscy będą wolni i równi. Marzył, że pewnego dnia dzieci dawnych niewolników siądą razem z dziećmi ich dawnych panów do wspólnego stołu. Marzył, że niezgodna z boskim prawem segregacja rasowa zostanie zniesiona, a ludzie różnić się będą nie kolorem skóry, tylko zaletami i wadami charakteru. Piękne marzenia miał pastor doktor King.
Marzenia Naczelnej, choć w innym czasie i przestrzeni, a przede wszystkim skali, też są niebrzydkie. Nasza redaktor marzy o gminie pięknej i kolorowej. Ta piękna i kolorowa gmina, marzą Naczelna, ma być również dostatnia i przyjazna. Marzą sobie Naczelna, że ta gmina mogłaby być zarządzana przez fachowca. Gmina, która będzie takim kawałkiem Ziemi, skąd nie trzeba będzie wyjeżdżać, ani w której nie trzeba będzie nikogo o nic prosić. Czy i ewentualnie gdzie (i jeszcze ewentualniej – czym?), nasza Naczelna chciałaby wyjeżdżać, ani kogo nie chce (i o co?) prosić, pozostaje tajemnicą Jej pojemnej główki i zasobów magazynu MGOPS.
Podobieństwo marzeń znów jednak pociąga kolejną różnicę. Przemawiając przed Mauzoleum Abrahama Lincolna w dniu 28.08.1963 r.,  M. L. King kończy swoje wystąpienie nadzieją, że gdy wreszcie ta wolność przyjdzie, biali i czarni, Żydzi i inne narody, a nawet protestanci i katolicy wezmą się za ręce i wspólnie zaśpiewają starą murzyńską pieśń – jesteśmy w końcu wolni!
Jak swój sen o miodem, mlekiem i przyjaźnią płynącej gminie kończy Naczelna? Beznadzieją, bo pisze wprost: „I wiem, że dopóki będą nią rządzili ludzie tacy jak Opalach to będzie tylko sen.” Anafora, bo tak się ten zabieg stylistyczny nazywa, w wykonaniu pastora doktora Kinga wiedzie ku rzeczom wielkim i wzniosłym – wezwaniu do zniesienia segregacji rasowej i pełnej wolności Afroamerykanów. Anafora redaktora doktora Grzybowskiej okazuje się tylko jeszcze jednym przejawem jej obłąkańczej idée fixe na punkcie nieodwzajemnienia uczuć przez Jej dawnego „Zbyszku”. Jeśli każdy tekst redaktora doktora niedotyczący pogody lub jakiegoś zabłąkanego kundelka kończy się burmistrzem, który u Anki wyziera zza każdej latarni, czyha pod śniegiem i czai się pod opadłym i w porę nie sprzątniętym liściem, to tę wytwornie z francuska nazwaną idée fixe, można określić swojskim zajobem, jeśli nie wprost – pierdolcem. Jeśli sny i marzenia o pięknym miejscu na Ziemi, miejscu dostatnim dostatkiem jego mieszkańców, miejscu przepełnionym wzajemną życzliwością i onicnieproszeniem, zależą od usunięcia tylko jednego człowieka, to nie są to sny i marzenia, tylko majaki, omamy i wizje. Wystarczy tylko wywalić na zbity pysk jednego faceta, a natychmiast zniknie bezrobocie i gmina… wykorzysta linie brzegowe J. Nidzkiego.
Co redaktorka z socjologicznym doktoratem miała na myśli pisząc swoje „I have a dream” nawiązujące do zupełnie innego w treści i wymowie „I have a dream” Martina L. Kinga? Jeśli, jak każdy zdrowy człowiek, nasza pani redaktor miota się pomiędzy własnym rozumem, uczuciem i pragnieniem, to tych automiotnięć w kierunku rozumu ma zdecydowanie najmniej. Niezaspokojona żądza i pragnienie zniszczenia „Zbyszku” krzyżuje się w pojemnej główce z nieskrywaną i aż karykaturalną nienawiścią. A doktor od socjologii to przecież uczony – ktoś, kto ma dystans do opisywanych spraw i zjawisk. No chyba, że promotorką pani Anki była stara Halbersztatowa, a pracę recenzował Gawrosz. Tak jest, ci sami, co mogli być tematem samej dysertacji. Wtedy dystans uczonej socjolożki zostanie zdystansowany przez objętość główki i treść tej pojemności.
Rozumowe (i nie tylko rozumowe) braki w główce socjologicznego doktora widać w innym tekście. „Walka o stołek” to jest (oczywiście) ten sam w kółko wałkowany od trzech lat gnieciuch o złym burmistrzu, którego Naczelna już nie kocha. Z jednej strony On, czyli nieodwoływalny przez cztery lata lokalny „satrapka” ze swoimi kochankami, szwagrami i luksusem na koszt gminy. Z drugiej strony Oni – zastraszani, opluwani i zniszczeni przez „satrapkę”.
Naczelna wprawdzie w swoich pseudouczonych dyrdymałach „satrapki” z nazwiska nie wymienia, lecz i po co, skoro wszyscy wiemy, kto zacz? Wymieniając, co taki „człowieczek” może, a może przecież dowolnie wykorzystywać stanowisko, stwierdza Naczelna, że „człowieczek” może np. wystosować na koszt gminy niezliczone procesy sądowe w prywatnych sprawach. Próżno szukać, czego dotyczą wspomniane przez Obserwatora procesy, jednak pewien pogląd wyrobić sobie można na podstawie psich przemyśleń Gawrosza. Od przerżniętego przez Naczelną referendum, jedyną szansą na pozbycie się burmistrza, którego Gawrosz tak nie lubi, są oczywiście wybory.
Kogo wybrać Naczelna nie podają, bo przecież od czasu, gdy „satrapka” i „człowieczek” dał jej kosza, dzielna redaktor podają wyłącznie – kogo nie wybierać. Jeden tylko lokalny_patriota podziela w swoim komentarzu dawną myśl Naczelnej, że powinien to być ktoś spoza kręgu dawnego i obecnego burmistrza. Bez znaczenia, czy ten patriota to tylko alter ego Naczelnej, czy jej aż 79 wcielenie. Liczba rozsianych po wszechświecie pracowników Polo Marketu smarujących do niej listy każe przypuszczać, że rozdwojenie jaźni to stanowczo za mało pojemne pojęcie. W wypadku gwiazdy lokalnych mediów spokojnie można mówić wręcz o tej jaźni cudownym rozmnożeniu. Amen.
Naczelnej austriackie gadanie (do znajomości angielskiego, francuskiego i wrodzonego ruskiego spokojnie mogłaby dodać język austriacki) zaczyna się już w pierwszym akapicie, będącym wstępem do uczonych wynurzeń:
25 lat temu Joanna Szczepkowska ogłosiła koniec komunizmu, a grupa zapaleńców wzięła się za reformę samorządów. Założenie było proste - samorządy faktycznie mają być samorządne, a do tego posiadać sporą autonomię. Powstały powiaty - twór sztuczny i nikomu niepotrzebny. Powstały rady gmin wybierane przez ogół mieszkańców i gminy zarządzane przez burmistrzów i wójtów.
J. Szczepkowska ogłosiła ten koniec w dniu 28.10.98 r., z tym tylko, że w ogłoszeniu podała datę końca – 04.06.89 r. Jakkolwiek nie patrzeć, to informacja opublikowana przez wolne media jest zadziwiająco zbieżna z faktami! Dalszy ciąg to już subtelności aparatury pojęciowej, erudycji i wrodzonej chyba omniscjencji naszej wolnej prasy z doktoratem. Pierwszy dowód siedzi wygodnie i gdacze już w tym samym zdaniu, gdzie grupka zapaleńców wzięła się za reformę samorządów.
Najsampierw, kto to jest „grupka zapaleńców”? Wychodzi, że jest to kilka osób (bo kilkanaście to byłaby już raczej grupa) ogarniętych wspólnym hobby. Byłoby to więc kilkoro, powiedzmy, miłośników – amatorów i entuzjastów – wielbicieli, pasjonatów – fanatyków, a w ostateczności nawet szaleńców, postrzeleńców i wariatów na punkcie… No właśnie, reformy samorządowej! Można być fanem facebookowego ekshibicjonizmu, miłośniczką obsrywania swoich wrogów i nawet amatorko – admiratorką bycia autorką (pamięta ktoś?) nieistniejących książek, które zaraz mają się pojawić w księgarni i wspomóc domowy budżet naszej Anki – Batorzanki. Czy można jednak powiedzieć, że za reformę samorządów wzięła się grupka zapaleńców? Można? – Wszystko można!
29 lipca 1989 r. powstaje senacka Komisja Samorządu Terytorialnego, której przewodzi niejaki Jerzy Regulski – dyletant z tytułem profesorka. O pomstę do nieba woła fakt, że ten dyletant na głównego eksperta komisji bierze sobie niejakiego Michała Kuleszę – ignoranta i nieuka, który przed nazwiskiem też ma (miał – Anka nie odnotowała… wrócimy) to dziwne „prof.”. 12 września Pan Tadeusz (ten od podawania mu kawy w Niespodziance, kserokopiarki, wspólnych wypraw w najdziwniejsze rejony Polski (od Ustrzyk przez Warkę po Wojnowo i życzeń dla Syna) wygłasza expose i zapowiada, że jego rząd będzie współpracował z sejmem i senatem nad stworzeniem prawdziwego samorządu terytorialnego. W dwie niedziele później (dokładnie 25.09.89r.) Pan Tadeusz tworzy Urząd Pełnomocnika Rządu do spraw Reformy Samorządu Terytorialnego. Pełnomocnikiem został wyśmiany wyżej Regulski, a na jego miejscu w komisji senackiej rozsiadł się niejaki Jerzy Stępień – zero i kompromitacja w zakresie prawa. Wprawdzie po ćwierćwieczu historia powie o tych trzech nic nieznaczących gościach, że byli ojcami i budowniczymi podstaw prawnych samorządu, lecz dzięki  Naczelnej i Obserwatorowi zawdzięczamy wyjawienie, że tak naprawdę była to „grupka zapaleńców”.
Na tę okoliczność ma prawo zrodzić się pytanie, czy podczas żadnej ze wspólnych wypraw z p. Kuratowską, p. Geremkiem i Panem Tadeuszem, gdzieś pomiędzy
Ustrzykami a wychlaniem kolejnej Warki, nie zgadało się o żadnych Regulskich, Kuleszach i innych Stępniach? Czy taki np. Olek Hall, co był osobistym ministrem Pana Tadeusza, nie mógł wpaść choć raz do siedziby ówczesnej już Unii Demokratycznej i zawołać np. tak:
- Mysza! Nie pytaj o co chodzi, ale ani Jurek, ani Michaś, ani nawet Jerzyk w ogóle nie pamiętają Cię z Niespodzianki! Nie pytaj, bo ja sam nie wiem, o co tu chodzi, ale wiedz, że to tylko grupka nikomu nieznanych zapaleńców od reformy samorządu.
No dobrze, czepiam się, niech będzie... Autorka głębokiej analizy wad konstrukcyjnych i personalnych samorządu lokalnego w Rucianem-Nidzie nie musi wymieniać we wstępie nieznanych nikomu zapaleńców. Wejdźmy więc głębiej w świat dziennikarskiego warsztatu. Wejdźmy w świat kompetencji Naczelnej, Ich erudycji i tego błysku inteligencji w brylowaniu pojęciami, przy którym gasną z zawstydzenia lampy przy promenadzie nad Nidzkim. Doktor socjologii, która kiedyś była radną, już w drugim zdaniu piszą tak:
„Założenie było proste - samorządy faktycznie mają być samorządne, a do tego posiadać sporą autonomię.”
Założenie było proste, piszą Naczelna, a my stajemy jak wryci, czemu nie dodała swojego zwyczajowego w takich okazjach: „jak konstrukcja cepa”? Czyżby grupa zapaleńców nie wiedziała, jak skonstruowany jest cep? No więc cep Naczelnej dopiero z niej wyłazi, gdy pisze o tym prostym założeniu:
„samorządy faktycznie mają być samorządne, a do tego posiadać sporą autonomię. 
Halbersztatowa chrząka z zakłopotanym zawstydzeniem nad swą dawną studentką i nie mniej zawstydzonym z zakłopotania Jackiem. Nawet nic nie mówiący lecz piśmienny za pomocą klawiatury Gawrosz podkula w skonsternowanej konfuzji swój zażenowany ogon. I czemu? A temu, że nawet statystyczny Mundek po zawodówce z przeszkodami i wsparty nawet 50-letnim stażem w branży, miałby kłopot z logicznym rozbiorem głębokich myśli Naczelnej, gdyby nad taką głębią przysiadł. Jeżeli samorządy mają być faktycznie samorządne, a do tego posiadać sporą autonomię, to jakie one, znaczy się – samorządy, mają być?!
Pal licho ten jej socjologiczny doktorat, ale jeśli rzeczywiście choćby przez pół godziny była studentką polonistyki, to może trafiła pod drzwi, gdzie na ćwiczeniach omawiano trudne pojęcie „synonimu”? Może przytknąwszy ucho do dziurki usłyszała, że polega on (ogólnie mówiąc) na równoważności znaczeniowej wyrazów?  Może jakiś Bralczyk wyjaśniał wówczas studentom różnicę pomiędzy absurdem i nonsensem. Może wyjaśniałby np., że „autonomia” to zbitka trudnych greckich słów, które w polszczyźnie oddaje się za pomocą prostego „samorządność”? Gdyby zamiast pod drzwiami była wewnątrz, to może ten Bralczyk wyjaśniłby Jej wówczas, że jeśli te samorządy miałyby być faktycznie samorządne, a do tego jeszcze posiadać sporą autonomię, to tak jakby Pani, Pani Aniu (tu Bralczyk wycelowałby w nią swoją brodę), była w ciąży, ale tylko trochę… Ale czy to taki Bralczyk pamiętałby Grzybowską? 
Dalej jest już tylko gorzej. Gdy Naczelna piszą ze znawstwem tematu , że „Powstały powiaty - twór sztuczny i nikomu niepotrzebny. Powstały rady gmin wybierane przez ogół mieszkańców i gminy zarządzane przez burmistrzów i wójtów.”, to opadają ręce. Powiaty rzeczywiście powstały, z tym tylko że 10 lat później, niż rady gmin, ale kto będzie rozliczał ze znawstwa tematu taką Naczelną?
Potem opadają również galoty: „Ustawa samorządowa jest tak przedziwnie skonstruowana, że burmistrz nie ma nad sobą nikogo.” Wynika z tego, że jak Naczelna nazwą coś przedziwnym, to takie ono jest – nikomu przecież w takim R-N nie przyjdzie do głowy zapytać, czemu niemanie przez burmistrza nad sobą nikogo jest przedziwne i jak się to ma do faktycznej samorządności i sporej autonomii? A nadto jej  2/3 rajców i odejścia burmistrza w niepamięć, względnie copółrocznego kalejdoskopu zmian? Tego Naczelna nie objaśniają. Nie objaśniają, bo i po co, skoro od początku widać, że ekspercka myśl „uczonego” artykułu Naczelnej streszcza się w tym „satrapce” i „człowieczku”, co nie cofnie się przed niczym itd., itp, etc…
Jeśli coś w dalszej części tekstu  rzeczywiście kole w oczy, to taki oto passus:
Co ciekawsze - burmistrzem może zostać każdy, ważne, żeby wygrał wybory. Jego przygotowanie zawodowe, doświadczenie i umiejętności są kompletnie nieistotne. W ten sposób wielomilionowym majątkiem zarządza na przykład bezrobotny były producent gumowych uszczelek do zlewów wspierany przez wuefistę z wiejskiej szkółki.
            Demokracja, którą Naczelna tak poważajo, wielbio, chronio, a od pół roku nawet „Żywią y bronią” polega na tym, że taki producent uszczelek, wsparty przez wuefistę, może zostać wybrany na burmistrza. Może zostać wybrany wolą większości mieszkańców i wolą tejże większości po czterech latach może zostać wybrany/ nie wybrany.  
Bycie Obserwatorem polegać zaś na tym, że do występowania w imieniu większości Anka wybrali się sama. Sama też wybrali się na eksperta. Po podniosłym I have a dream przychodzi czas na eksperckie Walka o stołek, tylko czy aby na pewno następca opłaci Anki „Jesteśmy nie do kupienia”? Nie wiadomo, ale żyć przecież z czegoś trzeba. Gawrosz, uliczniku sprzedajny! – merdaj ogonem, to będzie na karmę. Bo czym różni się Gawrosz od Mundka? Nasza Gawrosz jest kolejnym wcieleniem eksperta  i ciotki duchowej wszelkich ruciańskich  ruchawek.