Kiedy matka mówiąca
o sobie, że ma wieloletnie doświadczenie w byciu matką opowiada o tych
„dzieciaczkach”, możemy śmiało orzec, że to wrażliwa kobieta i dobra mamusia.
Taka mamusia da swojemu dzieciaczkowi na śniadanko bułeczkę z szyneczką, oraz
mleczko i jajeczko. Dla jej dzieciaczka „sześcioklasista” to zagrożenie, a
widok dziewiętnastolatka idącego korytarzem to trauma. Ubieranie takiego dzieciaczka
to problem, a co dopiero styczność dzieciaczka z biblioteką. Kontakt z 16-, 19-
i 12-latkiem w tejże bibliotece wywoła w dzieciaczku poczucie zagubienia,
wyjaśnia mamusia i dodaje, że dzieciaczek nie będzie miał przyjemności z tego
przyjemnego miejsca (chodzi o bibliotekę), a my wszyscy myślimy z rozrzewnieniem
– Panie Boże i Ojcze Dyrektorze, cóż to za wspaniała mamusia!
Ciekawie robi
się dopiero, gdy mamusia przechodzi do świetlicy, gdzie na „dywaniku” siedzą
6-latki i 19-latki czekające na odwiezienie do „domku”. Do sekretariatu dzieci przychodzą
„gromadką”, żeby zapłacić za obiad lub po „mleczko w kartoniczku”. Konia z
rzędem temu, kto posadzi 19-latka w szkolnej świetlicy na dywaniku! A może to
liceum ma tak cudowny wpływ na młodzież? Panie Boże i Ojcze Dyrektorze, cóż to
za wspaniała szkoła!
Infantylizacja
języka, te wszystkie zdrobnienia i spieszczenia, może świadczyć o ckliwym i
czułostkowym charakterze, nadmiernej wrażliwości i skłonności do emfazy. To
taka przesadna afektacja mamusi, która nie pozwoli czterdziestoletniemu już
dzieciaczkowi wyjść bez szalika i talerza pomidorowej. Ona go zawsze ustrzeże i obroni bardziej przed wyimaginowanym
zagrożeniem, niż realnym. Za pomocą infantylizacji języka zredukuje własne lęki
i obawy. Alfred Adler uważał, że m. in. dzięki tym zdrobnieniom zredukuje poczucie zagrożenia i kompleksniższości. I w tym jest cały bączek tego (niestety) dziecięcego mechanizmu
obronnego – infantylizacja języka świadczy o infantylizacji myślenia. Wrogość
świata i ludzi łatwiej będzie mi znieść, jeśli wokół mojego zagubionego
dzieciaczka, oprócz tych strasznych 19-latków, będą jeszcze dywaniki, domki i
mleczka w kartoniczkach.
Z
zakłopotaniem i bez satysfakcji stwierdzam, że na tle mamusi Naczelna wypadli
dość blado. Nie tylko mamusi, zresztą. Parę odgrzanych naprędce kotletów i rzuconych
sucharów nie oddaje polotu dramaturgicznego, jakiego można było po Nich się
spodziewać, gdy tak stanęła „Po stronie prawdy”. Oczywiście, była seria
typowych dla Naczelnej mocnych argumentów z głębi jej analitycznego umysłu, typu:
„byłam zaszokowana (rozmowy z rodzicami)”, „kompletnie pozbawiona sensu (uchwała
rady)”, „ja nie rozumiem (jaka będzie oszczędność)” i „kompletnie bezsensownie
(pieniądze są wydawane)”. Była to jednak krótka seria i można powiedzieć, że w
stosunku do tego, co Naczelna piszą, Naczelna oszczędzali amunicję. Oszczędzanie
na asystentach, strażakach i teczce za tysiąc złotych, to dość oszczędne
obchodzenie się ze środkami artystycznego wyrazu. Zwłaszcza, że teczka była
sprzed roku i Naczelna (czy ktoś pamięta?) sprostowali tę informację. No właśnie – może po roku już nikt nie
pamięta i dziś nieprawda może znów stanąć „Po stronie prawdy”?
Na tle
atencji, z jaką Naczelna walczy o nową szkołę swojego syna, blado wypadło jej
zorientowanie w szkolnych realiach. Pomimo, że, jak mówi o sobie, jako
dziennikarka lokalna dowiaduje się mnóstwa rzeczy i jako dziennikarz, który się
przy tym kręcił, powinna lepiej opanować materiał i wiedzieć coś o wieku
uczniów. Gdy opowiada, jak to boi się o syna, wyjaśnia, że poszła kiedyś do
gimnazjum i aż go zasłoniła, bo tak dzieciaki biegają. A gimnazjum to (i tu się
lekko posypała) 16, 19, czter…, 13, 19 lat. No, w każdym razie, biegają,
cholery! Nawet jak je ustawić i poprowadzić do biblioteki, to się nie da
upilnować i zaraz biegają. Tu są pilnowane, a tam biegają! Słowem, dzieciak nie
da sobie rady, bo biegają. Ciekawe, że aby przekonać się, że biegają w drugim
budynku, Naczelna musieli pójść do drugiego budynku. Coś też musi być na rzeczy
w powiedzonku, że najpierw uczysz dzieciaka chodzić i mówić, a potem posyłasz
do szkoły, gdzie uczą go tylko siedzieć i milczeć.
Jako
żurnalistka Ori(Anka) wypada znacznie lepiej, niż jako telewizyjny orator. To
przykre, że Ona, która tyle się nabiegała przy tej telewizji, tyle nadzwoniła i
napisała, potraktowana została tak niesprawiedliwie, bo marginalnie. Ot,
jeszcze jeden głos po stronie prawdy. To przykre, gdy Ona, leming (jak mówi)
idzie do ultrakatolickiego (jak mówi) radia, a ono ledwie ją cytuje. To radio
powinno oddać jej całą swoją antenę i pół Torunia! Równie przykre, gdy TV Trwam
nie daje szansy diwie lokalnych mediów i nie proponuje własnego felietonowego kącika
gdzieś pomiędzy „Kiedy ranne wstają zorze”, a „Dobranoc Ci Jezu…” Nasza
naczelna powinna mieć swoje stałe miejsce pomiędzy B. Wolniewiczem, a J.R.
Nowakiem.
Wolę ją, gdy
pisze. Jest przecież jakiś smaczek Jej indywidualizmu, a zarazem
dziennikarskiego kunsztu i salonowego smaku, gdy pisze o tępym uśmiechu konkubiny. Toż to czysty pozytywizm i praca u
podstaw, gdy dziewucha z warszawskich salonów wyjawi prostaczkom, że nie tylko
wyraz twarzy, ale w walce o prawdę, to i uśmiech może być tępy. Czyż nie ten sam salonowy sznyt każe wyznać kobitce
z doktoratem, że burmistrzowi ręki nie poda, bo od kiedy to c*** ma ręce? Albo czy to nie kultura najwyższej próby i
dziennikarska bezstronność każe napisać jej bez ogródek: Jest Pan zwykłym draniem, Panie wiceburmistrzu. Któż nauczy nas – wsiowych
prostaczków kultury, jak nie antropolog tejże? Kto przyniesie ciemnocie kaganek
oświaty i salonowej ogłady?
No właśnie – salon24 też ją ciepło wspomina. I pod tą
zupełnie jakby niewieścią powłoką rozpoznał jej męski charakter.I warto to obejrzeć :)
Pan Edmund wypadł
przy Naczelnej znacznie lepiej.
W tym kapturku pan Edmund wygląda całkiem jak
jakiś… brat Edmund? Brat Edmund powinien być twarzą, wręcz ikoną ruciańskiego "Po stronie prawdy" ;)