poniedziałek, 5 listopada 2012

Wspomnień czar o moim Vaszku



To było kilkanaście lat temu. Dokładnie nie pamiętam, ale gdzieś tak pomiędzy moją pracą w GW (dział krajowy), a byciem właścicielką i naczelną konstancińskiego Obserwatora, który w kilkunastotysięcznym mieście wydawałam w 20 tys. egzemplarzy. Nie ważne.
Jestem wściekła i strasznie chce mi się pić. Lipcowe słońce świeci jak jasna cholera, a ja w dżinsach i flaneli zasuwam przez stare miasto. Żeby choć jakaś zabytkowa fontanna, stara pompa, albo nawet kuweta dla gołębi, bo pragnienie nie wybiera, a wszystkie korony wczoraj pooooszły!, w nocnym Warsie.  Gdzie ta ulica Husowa?
Kolega z Wyborczej, korespondent z Pragi, udzielał mi przed wyjazdem porad językowych: jeśli zapytasz słowiańskiego Czecha normalnie i po polsku „która godzina?”, to tylko ślepia wybałuszy. Musisz więc, z odpowiednim rozmiękczaniem głosek i przeciąganiem sylab,  zapytać najgłupiej, jak ci się uda „która godina matie?” Sama się zdziwisz, jak dobrze władasz czeskim.
Hrabal miał na mnie czekać, ale jak to Hrabal… W pustej uliczce stoi jakiś jednooki pasiasty pepik z katarynką i papugą. Kompletnie bez sensu. Łeb mi pęka, gdy przekrzykując jego ręczną betoniarę, wychrypiałam z zaschniętego gardła najuprzejmiejsze:
- Ja uprzejmie wam przepraszam, ale może możete mne powiedet, kde je Husowa uliczka? Na uliczkie piwniczka-piwowarniczka?, a ten, nie przerywając mielenia słodkiej ciszy, podnosi przepaskę, ślepia wytrzeszcza i pyta:
- „U Zlateho Tygra”?- kiwam, że tak, a on na to wolną ręką, że prosto i w prawo.
Piwiarnia „Pod Złotym Tygrysem” wygląda obskurnie. Rozpacz, nędza i strasznie. Przede wszystkim przeraża mnie wystrój wnętrza. Jest straszny. Nie ma wejścia przez koślawy i obłażący z farby płotek pomalowany kiedyś na biało, do czegoś w rodzaju w ogródka. Nie ma punktu centralnego z pomalowaną olejną farbą betonową fontanną, tryskającą rachityczną strużką wody. Dalej  - nie ma czegoś w rodzaju sporej altany z barem w centrum. Altany nie ma, więc nie ma szyb. Po lewej stronie baru nie ma czegoś, co jest chorobą wszystkich naszych knajp, wyjmując Czarnego Konia - stolika obsługi. Dalej jest tylko gorzej i praski Złoty Tygrys z pewnością otrzymałby ode mnie etykiety: „Ogólnie – tragedia, żerująca na dobrym punkcie” i „Makabra, omijajcie z daleka”, gdyby nie to, że za kilkanaście lat taką ocenę otrzyma nidzki Grendial.
- Kteŕi hledaji, kràsnou dàmu? – pyta mnie jakiś podtatusiały lowelasek w sweterku, gdy stoję w drzwiach, a pilzner skapuje mu z umoczonych wąsów wprost do trzymanego w garści kufla. Nadal krążą legendy o jego skłonnościach do romansów, więc już na wstępie tę „śliczną panienkę“ puszczam mimo uszu. Zresztą i tak nie jestem w stanie odpowiedzieć – łeb napierdziela, a w gardle piasek. Chyba się domyślił, bo tak jakoś podetknął ten kufel na oczy, że nim się połapałam, a już zobaczyłam, jak mój język zeskrobuje z jego dna resztki wilgoci.
- Najposvatnejsi Matka! Musim se postarat o tebe! – zawołał cokolwiek teatralnie podprowadzając mnie do swojego stołu, jednocześnie wołając w kierunku nalewaka – Pane Ober, dàvajte gulàš, dubeltovo šlivovice i dwa hrnki piva. Co nejrihlei, bo my tu mamy nemocnou zenu z Polsky .  
Był to dobry i prawy człowiek. Kiedy opadałam na ławę wprost bez czucia, zajrzał mi z troską w oczy i mruknął do nadbiegającego ze śliwowicą kelnera:
- Strašna, smertelna kocovina…
Głaszcząc moją dłoń opowiadał mi przez resztę nocy o wolności, literaturze, teatrze i godności człowieka. I co by nie rzekł, ja na to – pierdoły, głupoty albo pizduchowe gadki. Zrazu przejmował się tym i milkł na chwilę, a potem znów literatura, teatr i godność człowieka.
- Vaszku. – mówię do niego, gdy oboje przytrzymujemy uliczną lampę – To wszystko są takie pizduchowe gadki. Nie wolność, wytłumacz mi, co dalej, bo bieda.
- Vaszku kochany! – wołam za nim, gdy lezie miedzy śmietniki, bo mu pod ścianą nie wypada, a mnie odbija się knedlikami – Nie teatr, bo to życie jest teatrem. Rozumiesz? Więc proszę cię, żebyś przestał mi tu pizdusić!
- Vaszku, mój Vaszku. – mówiłam przytrzymując mu głowę nad kubłem, albo wyciągałam z ogródka, bo się uparł, że naręczy róż wonnych jestem warta. – Skończ z tym wszystkim. Bajkę byś napisał, a nie w kółko te pizduchy o godności. Syn mi się kiedyś urodzi, to prezent będziesz miał jak znalazł. On na to, że nie może, bo nie umie. I z „żet” ma kłopoty, a tam same skrzaty, olbrzymy i księżniczki… Ale napisał.