niedziela, 29 stycznia 2012

Się zobaczy, czyli Rewolucji lutowej Manifest styczniowy

  No proszę! To ja, jak ta głupia, okulary kupuję specjalnie i bezsenne noce marnuję na czytanie Obsrywatora, pamiętników i blogów, żeby wykazać tę durnotę. Napinam się i natężam, żeby powyciągać dowody na braki w klepkach, króliki we łbie i ogólne wodogłowie. Ścigam i tropię tę Jej dziecinadę blagi i urojeń, łgarstwa i bujdy, żeby choć raz, zamiast straszenia sądem, pokazała swoje papiery. 
Wszystkie te starania były (okazuje się) zupełnie niepotrzebne. Wystarczyło cierpliwie poczekać. Wystarczyło tylko wyjechać do sanatorium, a potem oddać wnukom, co im się od babci należy. Wystarczyło tylko spokojnie przypatrywać się, aż amok referendum obedrze Naczelną z resztek uświnionej togi senatora.
Że, czyli odwołajmy Opalacha. Potem pogadamy przeszedł właściwie bez echa – 24 zaledwie komentarze, to jak na możliwości objaśniania zarówno samej Ori(Anki), jak i politycznych strategów po obu (a może trzech, czy nawet czterech) stronach gminnej barykady, żenująco niewiele. Tymczasem Manifest wart jest głębszego namysłu, ponieważ w nim właśnie jest cała nasza Naczelna.
Jest w nim cały doktorat z socjologii i kawał antropologa kultury. Jest też chłód beznamiętnego obserwatora i dziennikarstwo najwyższej próby. Obok wykształcenia naszej uczonej i warsztatu naszej Naczelnej jest również jej wybitne zorientowanie w mechanizmach polityki (to te napisane programy), odwaga w prezentowaniu (skrywanych dotychczas?) własnych poglądów, Jej bezinteresowność, służebna rola wobec ludu pracującego i otwartość na dialog. Jest i propozycja dla przyszłych kandydatów, a także dusery i czułe słówka pod adresem mądrego społeczeństwa. Wszystko to wieńczy apel o cywilną odwagę i pójście na referendum. Jednym słowem – Manifest Styczniowy.
Prześledźmy, jak kombinuje i na wstępie zauważmy, że nawet metodę przyjęła Naczelna już wcześniej wypróbowaną – nie ona sama tak tutaj, ten tego…, tylko ze znajomym się zgadała o giełdzie i dzieleniu skóry na niedźwiedziu. Idzie sobie, powiedzmy, Naczelna po mleko do Biedronki. Idzie, w kieszeni moniaki przebiera i rachuje, czy na zupki w proszku to jej starczy, czy nie starczy? Właśnie pomyślała, że może by tak krupniku nagotować, gdy nagle drogę zaleciał Jej człowiek spokojny, sympatyczny i bardzo rozsądny. Ten człowiek zaczął z nią iść i jak tak sobie szli, to doszli do wspólnego wniosku…
Do różnych rzeczy ludzie wspólnie dochodzą, ale żeby dojść do wspólnego wniosku, że skoro mają swoje firmy, swoje życie i że nie chcą go zmieniać, to nie chcą zostać rzeczniczką! Tak jest i dosłownie – „że zostanie urzędnikiem gminnym nie jest naszym marzeniem”. Albo znajomy Naczelnej jest rzeczywiście szalenie spokojnym, sympatycznym i bardzo rozsądnym człowiekiem, albo My/Naczelna ma poważny problem z osobowością, a natrętne używanie liczby mnogiej jest tylko jednym z jego przejawów. Wszystkim niedowiarkom podaję dowód „Miejscowość w której awansem życiowym jest zostanie panienką od przekładania papierków tego nie pojmie. Jak to? Mamy możliwość wyrwania fuchy i ją odrzucamy?! Coś tu nie halo. To po prostu niemożliwe! A jednak - nie chcemy stanowisk, chcemy odwołania Opalacha.”  
Tak więc apeluję:
Szanowna Miejscowościo! Pojmij wreszcie,  że Naczelna i jej znajomy (ewentualnie My/Naczelna) wcale nie chcą zostać tą papierkową panienką! Oni mówią ci szczerze i wprost, że przez cały czas chcą tylko jednego – odwołania Opalacha.
Gdybyś jednak wątpiła i cień niedowierzania przebiega Ci przez twarz, to czytaj sam:
„Zarówno ja, jak i mój rozmówca popełniliśmy błąd i zagłosowaliśmy za obecnym burmistrzem, teraz chcemy ten błąd naprawić. Co ciekawsze - nie mamy w tym osobistego interesu. Dziwne, prawda?”
Kochana Miejscowościo! Ty sama se oceń, co tu jest dziwne – ta szczera bezinteresowność, czy atak cynicznej szczerości? Etyką dziennikarską Naczelnej można mościć wrogom gumofilce lub psom sienniki, jednak ten kto umie czytać, musi stanąć jak wryty. Oto „Będący nie do kupienia” Obserwator po raz kolejny wyznaje, że ma tylko jedną fiksację – odwołanie burmistrza, a reszta się nie liczy. Nie liczy się ani ta miejscowość, ani ta społeczność, do które My apelują. Kto nie wierzy – czyta dalej.
Naczelna nie mają swojego kandydata, a te nazwiska, co tłuką Ją po uszach, to jakieś takie „niezaspecjalne”. My chcą przeczytać wprzódy programy od deski do deski (wiadomo – ekspert) i wtedy dopiero może komuś dadzą. Aczkolwiek niekoniecznie. Jeszcze się pomyśli, jak otworzyć łamy, jak wyrównać szanse i jak za pośrednictwem Obserwatora prezentować kandydatów, ale tu wyraźnie Naczelnej już grdyka nie lata. Jej ręce się pocą tylko do odwołania i do referendum koniecznie trzeba iść blokiem. „To musi być monolit - jakie potem, po referendum padną kandydatury, to sprawa dalsza.” – pisze Naczelna i wyznaje, że nie rozumie tych podziałów. Dla Niej najważniejsze jest, żeby nie dzielić się przed referendum. Nie będziesz chciał Kowalskiego? No to na niego nie głosuj, ale teraz – wstań i idź! Bagnet na broń! Trzeba krwi! 
Aby ta upragniona Opalachowa krew mogła wreszcie spłynąć, potrzeba Naczelnej szafotu referendum i dlatego włącza do swojego Manifestu „cukrowe mizianie” społeczeństwa. Początki Obserwatora (pisze) były trudne, bo całą wiedzę o urzędzie Naczelna musiała czerpać z Gminnego ABC i plotek na targu. Myśli tej dalej już nie rozwija, lecz samo ciśnie się pytanie, skąd dziś Naczelna czerpią wiedzę o urzędzie? Że co – ktoś donosi, czy jak?
Wiadomo natomiast skąd wziął się… „zalążek społeczeństwa obywatelskiego”! „Zalążek” wziął się z tego, że społeczeństwo zaczęło „najpierw dość nieśmiało, potem coraz ostrzej komentować gminną rzeczywistość”. Na forum ścierają się wprawdzie różne opcje… Nie, nie – to trzeba zacytować, bo tak to napisała doktor socjologii:
„Na naszym forum ścierają się różne opcje, staramy się to mieć pod względną kontrolą, bo często emocje biorą górę i posty są po prostu niecenzuralne. Okazało się, że Państwo - nasi Czytelnicy - jesteście bardzo silni. Nie my - ja, Jacek, czy nasi współpracownicy - tylko Wy. To Wy kontrolujecie w tej chwili władzę, my dajemy Wam jedynie mały wycinek Internetu. To, co dzieje się w tej chwili to Wasze zwycięstwo, ogromne, bo im mniejsza społeczność, tym trudniej bez obaw napisać o tym, co naprawdę ważne.”
I to jest prawdziwa bomba – socjolog i antropolog kultury urodziła myśl, że niepodpisane chamstwo, kłamstwo i plotka przyczyniają się do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego! Jak słodko… Więcej – to, co się w tej chwili wyprawia w naszej gminie, to jest Wasze zwycięstwo, a Czytelnicy są bardzo silni. Jak cukrowo… To nie Ona, nie Jacek i nie współpracownicy, tylko Wy kontrolujecie władzę. Miziu-miziu…
Oświadczam więc, ja – stara ropucha, że nie życzę sobie być straszona prokuratorem, ponieważ wszystkie moje prztyczki w ten Naczelny pusty łeb są przyczynkiem do zalążka społeczeństwa obywatelskiego, a wszystkie wpisy Anonimowych są takim samym zalążkiem, jak u Niej. Tu też się można wypróżniać, a ja daję Wam jedynie mały wycinek… papieru?
W następnym akapicie Naczelna drukuje wynik – frekwencja, frekwencja i jeszcze raz: do urn! Nie kochasz Opalacha? – chodź z nami! Kochasz go? – no to chodź i zagłosuj sobie, że kochasz, ale chodź! Chodź koniecznie!
Od tego przebierania nogami do referendum, Naczelną tak przyparło, że aż narobiła we własny tekst. Ledwie skończyła społeczeństwu obywatelskiemu cukrzyć i je miziać, a już je wyzywa:
„Jak sami Państwo doskonale wiedzą, ludzie, którzy namawiają do bojkotu referendum są idiotami(...)”. Ot, taki kleksik rzadki z nogawicy się wypsnął… Bywa. Prawdziwa jednak sraka z obu nogawek na raz dopiero zwieńczy Jej Manifest:
„Jeszcze rok temu podstawą kampanii wyborczej była pani Krysia, Mania czy Frania rozdające ulotki i biegające od mieszkania do mieszkania. Czasy się zmieniły. Teraz kampanię wygrywamy (albo przegrywamy) mediami.”
Kto wątpił, że Naczelna może w tej kampanii nie stawiać na media, kto spodziewał się, że Polsat i TVN same z siebie interesują się wewnętrznymi problemami jakiegoś zapyziałego „społeczeństwa obywatelskiego”, ten może śmiało podziękować wolnej prasie. Wreszcie jesteśmy sławni. Bo to nie jest jakaś teoretyczna kobyła Monteskiusza i krowa Kalego, ochlokratka, Nikodema i Sapieżanka. To jest człowiek z krwi i kości. Człowiek, który bardzo nienawidzi i tę nienawiść chce wygrać mediami.
Nie pytajcie naszego Stratega o to, co będzie po referendum. Odpowie, że nie ważne. Potem pogadamy. Się zobaczy.

niedziela, 8 stycznia 2012

Kwiaty i do kwiatów – kalendarz księżycowy My(szy)

Choć na pierwszy rzut oka wydać się może, że to jeszcze jeden z wielu przesądów, to nasze mózgi mają… płeć. Rozwój wielu gałęzi nauki o człowieku w ciągu ostatnich 50 lat (bezspornie już chyba) dowiódł, że każdy z nas, oprócz pierwszorzędnych cech tzw. dymorfizmu płciowego, ma jeszcze mózg, a w nim własną płeć. Płcie są dwie i tylko dwie, a reszta to aberracja ze wszystkimi odcieniami szarości, lub inne rozwiązanie przyrodnicze, lecz robakami się nie zajmujemy.
Tak więc chcemy, czy też nie, ale Ori(Anka) oprócz tego, że: 
a)      przedstawia się jako kobieta,
b)      wygląda jak kobieta,
c)      wypełniła biologiczną funkcję właściwą dla samicy homo sapiens,
to jeszcze na dodatek:
d)     gdzieś tam głęboko w sobie też jest kobietą.
Trzy pierwsze rzeczy są właściwie bezsporne. „Właściwie” jest kursywą, ponieważ każda, zbyt łatwo narzucająca oczywistość, natychmiast powinna budzić czujność badawczą. I tak:  bohaterka tego bloga ma niewątpliwy problem z liczbą mnogą.
- Potrafi napisać tekst i podpisać się jako kobieta – Anka Grzybowska, lecz obok potrafi zamieścić tekst, gdzie podmiot liryczny występuje w liczbie mnogiej. Wyjaśnień tego tajemniczego zjawiska może być kilka: pierwsze – poza Naczelną są w redakcji jeszcze jakieś osoby (piśmienny wspólnik, czy tajemniczy współpracownicy?), drugie – Ori(Anka) jest sama jak palec, lecz chce wywołać wrażenie, że jest „ich” cała dłoń, a właściwie pięść i trzecie – skoro Naczelna rozmawiała ze swoją dawną panią profesor, to czemu nie miałaby rozmawiać również z samą sobą?!
Ta ostatnia ewentualność (wielce kusząca) sporo mogłaby wyjaśniać, bo ludzie, których zewnętrzny świat nie lubi i nie docenia, mają chorobliwą skłonność do darzenia samych siebie szacunkiem i miłością, przy jednoczesnej nienawiści do tego zewnętrznego świata. Wybierają sobie wtedy na partnera samych siebie, co jest skąd inąd bardzo trafnym wyborem i to od razu na całe życie. Syndrom Narcyza ma wiele form i odmian, a wnętrze Naczelnej jest z pewnością przebogate. Nie wiemy np. w ilu wcieleniach występuje Pani Redaktor w komentarzach pod swoimi artykułami, ale czemu jej tego żałować? Jeśli zdarza się jej dyskutować z samą sobą lub samej sobie przyznać rację, (albo samej do siebie napisać i jeszcze poprosić o zachowanie personaliów w tajemnicy), to przynajmniej ma dyskutanta na poziomie. Teksty jednak Ori(Anka) podpisuje jako kobieta, więc jest kobietą.
- Czy My wygląda na kobietę? Oczywiście, że wygląda, a na dodatek jeśli ją jeszcze umyć, ubrać i umalować? W odpowiednim świetle i z ozdobami, mogłaby nawet uchodzić za atrakcyjną. Uroda nie jest sprawą, którą człowiek zawdzięcza sobie, a jej brak też nikogo nie obciąża. Z urodą, czy bez – jest kobietą.
- Naczelna i jej biologiczna funkcja samicy… Czy jest ktoś, kto jeszcze nie zorientował się, że Naczelna mają dziecko?! Czy jest ktoś, kto nie wie, że My jest matką?! Albo czy uchował się jeszcze ktoś, kto nie zna jego płci, imienia (i po kim je ma), lub gdzie się ono uczy? Obsrywator aż się ugina od macierzyństwa Naczelnej. Średnio 50 razy w miesiącu matka przypomina o swym macierzyństwie: troski, lęki i obawy, gimbusy, lekcje i spóźnienia, zabawy, wyprawy i zwiedzanie, zdrowie, nastrój i emocje, rozmowy, wyjaśnienia i wychowanie… Tyle w nich miłości i oddania, tyle ciepła i żaru uczuć, tyle zachwytów i pienia, cmokania i dumy, publicznych wyznań i półintymnych zwierzeń, że aż... Czasami aż budzi to zastanowienie i mimowolne skojarzenie z Marcjalisem: „Coś tam chyba źle pachnie, gdy wciąż pachnie ładnie.” Nam wystarczy, że wolne media są matką, a skoro matką, to i kobietą. Gdyby jednak ktoś miał wątpliwości co do biologicznych aspektów sprawy, to w internetowej kapliczce można odnaleźć wskazówkę, że podczas nocy wyborczej (i chyba nie tylko) My(sza) potrafi wykonywać nawet te czynności, które prowadzą do macierzyństwa. Tak więc nie ma żadnych wątpliwości – Naczelna są matką, a My jest kobietą.   
Pozostaje na koniec już tylko Jej mózg i jego głębia. Czy w tej głębi, w głębi swego środka i gdy zerwie się już wszystkie liście z tej kapusty, pozostanie kobieta? Z pomocą idzie nauka. Pominęliśmy różnice rzucające się w oczy, tuż po zrzuceniu ubrania. Pomińmy też wszystkie te szczegóły, gdzie znajduje się kapuściany stożek wzrostu i za co która półkula odpowiada. Prychnijmy wzgardliwie na te statystyki, że wśród kobiet więcej jest wirtuozów, a kompozytorami są chłopy. Zignorujmy organizację przestrzeni i umiejętność parkowania tyłem. Żachnijmy się wreszcie na ilość połączeń w „ciele modzelowatym” i łatwość w pozawerbalnej komunikacji. Jeżeli rozum mieszka w mózgu, to skupmy się na płci naszego mózgu. Nas interesuje My(sza) i myszy!
Płeć jest zdeterminowana genetycznie już na poziomie życia płodowego. Już wtedy zapada „decyzja” o przyszłym charakterze. Nasze matki jeszcze nie wiedzą, co powiją, a natura już zdecydowała, czy na świat przyjdzie wrażliwa i z natury bliźnim życzliwa dziewczynka, czy wojowniczy i agresywny tępaczek. Tak, my kobiety mamy pełne prawo to powiedzieć – za wojny i konflikty odpowiadają faceci (A.H. Buss). Gdy my wolimy niewinne plotki, kiecki i zakupy, oni gapią się na boks i obrazki z Afganistanu. Gdy my, ciche myszki, szorujemy gary, oni pakują na siłowniach. Gdy my wstajemy nocą do gorączki ich synów, oni już od rana lepią z nich przyszłych twardzieli. My pierzymy i prasujemy ich gacie, a oni w tych gaciach zgrywają potem samców. Kiedy dziewczynka z mysim ogonkiem ma 3 lata, 99% jej mowy jest zrozumiałe dla otoczenia. Chłopcom zabiera to jeszcze rok czasu, a taki Einstein zaczął mówić dopiero, gdy miał 5 lat. Z pisaniem i wyrażaniem myśli też u nich same problemy, bo takie już są te ich, pożal się Boże, geny...
Przychodzą na świat zakodowani. Zaczynają rosnąć i już w piaskownicy potrafią postawić na swoim za pomocą wiaderka. Krzykiem, biciem i gryzieniem ogłaszają światu, że za parę lat będą mężczyznami. Ich gorsza płeć mieszka w ich już zakodowanych łbach, a potem zaczyna się testosteron. Ciekawe, że przeciętna kobieta podczas hormonalnego wahnięcia, ma go i tak około 25 razy mniej, niż on ma go na co dzień. To testosteron odpowiada za jego nieustanne myśli o seksie. To on również odpowiada, za jego skłonność do podejmowania wyzwań, chęć współzawodniczenia, gotowość do ryzyka i walki. To nie rozum faceta chce wyprzedzić marudę na drodze, dorwać rywala i pobić wroga. To testosteron, wobec którego wychowanie i „społeczna rola płci” okazały się naiwnym mitem. Gdy oni pławią się swoim własnym sterydzie anabolicznym, my ledwie falujemy pomiędzy estrogenem i łagodzącym go progesteronem. To wszystko.
No dobra – jazda zaczyna się pod koniec cyklu – pierwszy hormon wciąż działa, a drugi wyparował. Wtedy lepiej nie podchodź! Uczeni uważają, że problem „zespołu napięcia” wynikający z biologicznego kalendarza księżycowego jest pochodną cywilizacji. Kobietę prehistoryczną, w stosunkowo krótkim czasie reprodukcyjnym, mogło spotkać najwyżej 10 okresów menstruacyjnych. Tylko 10, bo w pozostałym czasie karmiła, lub była właśnie w ciąży. Współczesną kobietę spotyka to 300-400 razy w  życiu, a niektóre z nich są w tym czasie gotowe nawet zabić. Zespół „ciężkiego napięcia przedmiesiączkowego” (NPM) jako pierwszy opisał Hipokrates w „Chorobach kobiet”, lecz dopiero w latach 60-tych XX w. przypadłość zdiagnozowano i opisano. We francuskim kodeksie karnym zakwalifikowano ją nawet jako „okresową chorobę psychiczną”, a w Wielkiej Brytanii sprytnym adwokatom w oparciu o NPM udało się dwa razy zmienić kwalifikację przestępstwa z morderstwa na zabójstwo.
W zakresie zmiany nastroju, normalne efekty hormonalne w tych dniach powodują zazwyczaj: nieznaczną depresję, pobudliwość, płaczliwość i ospałość. Ostre efekty hormonalne premenstruacji mogą zrobić z szarej myszki prawdziwego zbrodniarza: irracjonalne i niekontrolowane wybuchy gniewu, nienawiść do przyjaciół i agresja wobec najbliższych, gwałtowne reakcje na banalne prowokacje, niezwykłe zachowania społeczne – napaść na ludzi i (uwaga!) kradzieże. Bywamy wtedy straszne i przy odpowiednim zbiegu biologicznych okoliczności, nawet antropologowi od kultury może nie wystarczyć doktoratu. Jedynym ratunkiem jest wtedy zastrzyk ze zbawiennego progesteronu. Gdyby burmistrz spełniał przedwyborcze obietnice i gdyby w Ukcie powstał punkt apteczny i gdyby jeszcze były w nim ampułki z odpowiednim specyfikiem? Kto wie, czy w ogóle byłoby jakiekolwiek referendum?
Męska agresywność to podstawowa cecha odróżniająca faceta od kobiety. Od myszy po człowieka (z niewieloma wyjątkami w przyrodzie i tej jednej My(szy)) samiec jest z reguły bardziej agresywny. I wiemy dlaczego, a w wyjaśnieniu tego pomogły niejakiemu K.E. Moyerowi oczywiście myszy – wystarczy potrzymać samca w samotności, a następnie wpuścić do klatki drugiego samca. Walka rozpoczyna się natychmiast i intruz ma, jak na Obserwatorze. Potem samca się kastruje, aby zrobić z niego kompletnego poczciwca. Taki poczciwina kompletnie ignoruje kolejnego intruza i nawet na niego nie spojrzy. Intruza należy wtedy usunąć, a mysiemu kapłonowi dać zastrzyk z testosteronu.
Ciekawe, ale pan mysza, choć przecież nie ma tego, co jego zdaniem miał najcenniejsze, znów czuje, że je ma i walczy do upadłego. Jeszcze ciekawsze, że po testosteronie pani mysza, jeżeli podawano jej ten specyfik odpowiednio wcześnie, gdy była jeszcze panienką, też zachowuje się tak, jakby miała to, czego tak bestialsko pozbawiono jej partnera. A już absolutnie najciekawsze jest chyba to, że po testosteronie u pana myszy (obojętnie – z klejnotami, czy bez klejnotów) i u pani myszy wzrasta skłonność do alkoholu! Czyżby znaczyło to, że agresja lubi sobie walnąć? Zaiste, niezbadane są ścieżki biochemii i być może, że nawet zwykłe laboratoryjne myszy widują białe myszki.
Czy gdzieś tam głęboko My(sza) jest kobietą? Z pewnością, choć to chyba bardzo trudna kobiecość. Gdzieś pomiędzy przypływami estrogenu, odpływami progesteronu i chyba podpijanego jakoś testosteronu objawiają się kolejne cykle Obsrywatora. Dlatego na wszelki wypadek wszystkim byłym, obecnym i przyszłym aktorom ruciańskiego teatru zaleca się baczne obserwacje nocnego nieba i planowanie wszelkich spraw zgodnie z kalendarzem księżycowym.
Nów idzie? – kwiaty do Wojnowa!
Pełnia? – kwiaty i coś pod kwiaty!

A. Moir, D.Jessel: "Płeć mózgu. O prawdziwej różnicy między mężczyzną a kobietą"

niedziela, 1 stycznia 2012

Telefony w mojej głowie – na-na-na-na-na-na-na-na-naa….


Niedawno minęła 10-ta rocznica śmierci Grzegorza Ciechowskiego, którego spora rzesza uważa za jednego z wybitniejszych artystów współczesnej sceny. Pozostały po nim piosenki, muzyka, zdjęcia, nagrania TV i wiele innych dowodów jego niewątpliwego istnienia. Pozostały też teksty, z których jeden szczególnie pasuje do dzisiejszego tematu. Ten tekst, to „Telefony”.

Biografia liryczna.
13 lutego 1938r. urodziła się w Warszawie Zofia Halbersztad. Mała Zosia była trzecim dzieckiem znanego warszawskiego przedsiębiorcy Efraima Halbersztada, któremu wcześniej urodziło się dwóch synów, zresztą bliźniaków. Wiadomo o nich tylko tyle, że studiowali na Politechnice i prawdopodobnie zginęli podczas powstania w Getcie Warszawskim. Ojciec Efraima i jednocześnie dziadek małej Zosi, Natan Halbersztad, posiadacz poważnej flotylli wozów konnych, prowadził usługi spedycyjne na potrzeby warszawskiej poczty. Interes kwitł nieopodal starego dworca kolei Warszawsko – Wiedeńskiej przy ul. Towarowej. Dawało mu to na tyle poważny dochód, aby nie tylko wykształcić samego Efraima, ale łożyć również na wykształcenie wnuków i sporej czeredki innych, mniej zamożnych chłopaczków. Taki podobno po prostu był – kochał ludzi.
Stary Halbersztad, mimo talentów organizacyjnych i smykałki do pomnażania taboru dyliżansów (i dochodów), był człowiekiem oczytanym i nawet bywałym, choć niewykształconym. Sam uważał siebie za „starozakonnego”, lecz bardzo się jednocześnie starał i jeszcze więcej płacił, aby Efraim Halbersztad, dziedzic i twórczy kontynuator spedycyjnego interesu, wyszedł na eleganckiego goja. Efraim otrzymał wykształcenie staranne (Szkoła Handlowa), a szerokie horyzonty i ciekawość świata sprawiły, że zwiedził pół świata i zagnało go nawet za ocean. Stamtąd przywiózł respekt dla nowinek technicznych i dawna poczta carska zaczęła zmieniać tabor z konnego na samochodowy. Na dwa i pół roku przed wybuchem wojny (właśnie wtedy urodziła się nasza bohaterka) junior Halbersztad był poważnym, znanym i szanowanym przedsiębiorcą. Na tyle poważnym, że sam gen. Wieniawa – Długoszowski byłby ją trzymał do chrztu, gdyby tylko Efraim wyznawał tę ulepszoną i nowocześniejszą wiarę w Pana Boga.
Telefony w mojej głowie
bez przerwy trrrrrrrrrrr…
8-go września 1939r. Halbersztadowie są spakowani i gotowi do wyjazdu, jednak mała Zosia jest poważnie chora (szkarlatyna) i rodzice nie decydują się na ucieczkę pod Lublin. Lublin był miastem, z którym pan Efraim wiązał jakieś finansowe nadzieje (prawdopodobnie gorzelnie) i już wcześniej zdążył nabyć w jego okolicy kilka nieruchomości. „Francja i Anglia ruszą lada dzień, lecz po co się narażać?” – wspomina po latach ojcowską zapobiegliwość pani Zofia. Halbersztadowie nie uciekli, Zosia wyzdrowiała, Niemcy wkroczyli i okazało się, że da się żyć. Przynajmniej na początku. Getto, mur, głód i wywózki przyjdą dopiero za pewien czas, którego Zosia i tak właściwie nie pamięta. W pamięci, pani Zofia ma z tego okresu tylko jedno, za to bardzo mocne wspomnienie. Wyzwoliciele już dawno przebiegli wschodnią Polskę w pogoni za okupantem, kiedy na środku wsi Flaszki (12 km od Zamościa) dostała w twarz od niewiele od niej starszego wyrostka. Dostała, bo Żydom się tak należy. Zabrał jej szalik i czapkę, po czym na odchodnym przewrócił prosto w kałużę wczesnowiosennych roztopów. Przeżyli dzięki wyprzedaży za bezcen ostatnich kosztowności, a do Warszawy wracała na wózku ciągniętym przez rodziców. Ojciec dostał propozycję pracy w Szczecinie, jednak matka wolała gruzy dawnego domu na starym Mokotowie. Efraim Halbersztad zatrudnił się w Biurze Odbudowy Stolicy, gdzie jego wiedza i umiejętności pozwoliły im na w miarę, jak na ówczesne warunki, przyzwoite życie.
Nikt nie dzwoni, nikt nie dzwoni,
to tylko ja, tylko ja…
W 1946r. Zosia poszła do szkoły u sióstr Norbertanek przy ul. Kramarnej – dziś już ten budynek nie istnieje, a w jego miejscu wyrósł biurowiec GM Capital Bank. Z podstawówki wyniosła podstawową znajomość angielskiego, a z domu (biegłą) francuskiego. Tak – w domu, specjalnie dla małej, mówiło się wyłącznie po francusku. O niemieckim nie ma sensu nawet wspominać, ponieważ w tamtych czasach rodziny każdego poważniejszego przedsiębiorcy uważały go za swój drugi język narodowy. Potem było liceum na Saskiej Kępie z angielskim, jako językiem wykładowym i matura. Były też wiersze, fascynacja malarstwem i pierwsza miłość. Zosia abiturientka przez dwa lata nie mogła się dostać na Akademię Sztuk Pięknych ze względu na nieodpowiednie pochodzenie. Córka przedwojennego bogacza, choćby nawet najzdolniejsza, musiała ustąpić miejsca dzieciom klasy pracującej miast i wsi, ponieważ tego wymagała dziejowa sprawiedliwość. Ta sama sprawiedliwość wymagała, aby młoda, zdolna i wrażliwa dziewucha dostała nakaz pracy w Warszawskiej Fabryce Pomp na Tarchominie.
W 1959r. Zofia Halbersztad otrzymuje indeks wyższej uczelni – jest studentką polonistyki i jednocześnie ma przyznany indywidualny tok studiów na wydziale Historii Sztuki UW. 5 lat później broni się na obu kierunkach i od razu otrzymuje propozycje pozostania na uczelni. Na obu wydziałach! Pod koniec 1967r. jest już właściwie gotowa do otwarcia przewodu doktorskiego, jednak nad jej karierą zaczynają gromadzić się chmury. Dylemat wydaje się prosty – wyjazd lub zmiana katedry. Rok 1968 i antysemicki kurs władz to dla niej wstrząs i rysa w poprzek pamięci na całe życie.  Rodziców, wówczas starszych już ludzi, którym pozostała już tylko ona, żegna we łzach na Dworcu Gdańskim. Obiecuje, że za kilka miesięcy przyjedzie do nich, do Paryża. Nie pojedzie, bo nie będzie już miała po co. Matka umiera na udar jeszcze w pociągu, pomiędzy Berlinem a Saarbrucken. Ojciec kilka tygodni później rzuca się pod tramwaj pod słynną księgarnią braci Imaginaires przy Rue Mensonge w siódmej dzielnicy. W pokoju hotelu Nulle Part zostawia krótki list, w którym pisze, że od tęskniącej starości, gorsza jest tylko samotna starość. Tej samotności Zofia Halbersztad nie wybaczy sobie już nigdy.
Tam gdzie dzwonię nie poznają
Mego głosu-głosu-głosu-głosu-głosu…
Praca naukowa pochłania ją bez reszty i przynajmniej na pewien czas staje się ucieczką od rzeczywistości. Wybiera etnografię, która obok historii sztuki, będzie jej pasją do końca życia. Znajomość języków pozwala jej na druk pod pseudonimami w zachodnich pismach specjalistycznych (L’Acte d’exister - Paryż, BERTHOD - Bazylea, Beyond Writing Culture - Cambridge, Volkskunde – West Berlin, Ethnology and ethnography - Londyn) Zdobywa uznanie również w kraju, gdzie jako bardzo jeszcze przecież młoda osoba, wprawia w osłupienie szerokie koła naukowe odkrywczością i śmiałością wniosków. Dr Zofia Halbersztad prowadzi badania na terenie całego kraju. W jednym roku potrafi zajmować się śladami wpływu konfliktu kościoła unickiego i grekokatolickiego w kulturze Bojków i Łemków, i jednocześnie przygotować do druku poważną dysertację na temat indukcji Flamandów osiadłych na Żuławach (I poł. XVII w.) na kulturę Kociewia. Ta praca i zainteresowanie, z jakim została przyjęta (publ. 11 Nov. 1972, vol 310. SCIENCE p.1016 - Oxford Ancestors Ltd) otwierają jej drogę najpierw do cyklu wykładów w The University of Oxford, a następnie do Bazylei i Paryża (wtedy po raz pierwszy odwiedza wspólny grób rodziców), gdzie wspólnie z M. Masenzio publikuje swoją "Sacre et identite ethnique; frontieres et ordre du monde", oraz „Myth and Fabrication – Custom Essays for private war” – Lemire-Essex Published Ltd. Droga została już wcześniej przetarta przez druk „Studie der Dummhait – Autor Personlichkait Problem” w Universitat Freiburg/Ferlag (71/V/Bs.) Druk możliwy był dzięki życzliwości prof. Johana Erfundena.
Propozycja pozostania na Zachodzie jest kusząca, jednak w kraju ktoś już na nią czeka. Za rok urodzi się pierwsza córka, jednak Zofia Halbersztad pozostanie przy swoim nazwisku. W 1976r. otrzymuje tytuł profesora zwyczajnego, a dwa lata później zostaje kierownikiem Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej UW. Władze nie bardzo wiedzą, jak należy ją traktować – pani Zofia ma już tytuł Auslender Docent na holenderskim Erasmus Universiteit Rotterdam, a jednocześnie podpisuje list protestacyjny w sprawie wydarzeń w Radomiu i Ursusie. Działa również w KOR. Nominację uzupełnia „szczera rozmowa” w wydziale propagandy KC – albo pani profesor będzie sobie badać i drukować, albo szczekać na władzę ludową. To „szczekanie” prof. Zofia Halbersztad zawiesza i bez reszty poświęca się badaniom i studentom. Pisze kolejne prace z zakresu wpływu idei strukturalizmu i fenomenologii na socjologię i etnologię w szczególności. Jej opracowania dotyczące semiotyki i semiologii na badania antropologiczne stają się materiałem na kilkanaście doktoratów w Polce i zagranicą.
Ten telefon w mojej głowie tylko
brzęczy-brzęczy-brzęczy-brzęczy…
Obok badań nad relacjami pomiędzy filozofią a antropologią, studiom genderowym i tekstualizacji etnografii, pani Zofia dużo podróżuje prowadząc „badania terenowe”. Przełom lat 70-80 to wyprawy w poszukiwaniu tożsamości narodowej Słowian – Bałkany, Łużyce, Ukraina i Rosja. W tym okresie powstają najważniejsze prace jej dorobku. Dalsza część pracy i zainteresowań to historyczna wspólnota Bałtów i ludów ugrofińskich. Jedna z wypraw ze studentami przynosi rewelacyjne odkrycie – „kamienne baby” występujące na Mazurach, Litwie i Łotwie przypominają pod pewnymi względami artefakty z gór Kaukazu. Na wielu kamiennych posągach można dostrzec podobny motyw dekoracyjny – szeroki pas i tzw. „róg obfitości”. Zdumiewające jest dopiero datowanie znalezisk. Odkrycia z basenu Bałtyku (II-IX w. n.e.) powstały w tym samym czasie, co ich kaukaskie odpowiedniki. Prof. Halbersztad wysnuwa wniosek, że ojczyzną m. in. dawnych Prusów jest rozległy obszar środkowej Azji. Badania językowe, prowadzone już bez jej udziału, potwierdzają tę hipotezę i rzucają nowe  światło na historię ludów, które nie posiadały własnego pisma, a których historycy dawnych epok potraktowali dość ogólnikowo.
Stan wojenny zastaje panią profesor w Finlandii. Bez wahania wraca do kraju i ukochanej córki. Przez pewien czas drukuje swoje artykuły pod pseudonimami w podziemnej prasie (Nowa, Babaecalus, Cogito itd.) i kontynuuje działalność naukową. Zofia Halbersztad, członkini Rady Prymasowskiej i Komitetu Obywatelskiego, jest uczestnikiem wydarzeń związanych z „okrągłym stołem”. W 1989r. nie przyjmuje propozycji ubiegania się o funkcję Rektora UW, ani nie godzi się na kandydowanie do sejmu kontraktowego. W 1997r. odchodzi na emeryturę, jednak wciąż utrzymuje dawne kontakty. Dziś ma 73 lata i cieszy się doskonałym zdrowiem. Wciąż pracuje, a historii, obyczajom i spuściźnie materialnej Prusów poświęca cały swój czas. Mieszka na stałe w Milanówku, a lato spędza u córki, w jednym z gospodarstw agroturystycznych na terenie gminy Ruciane-Nida. Otoczona wianuszkiem dawnych studentów (dziś przyjaciół), gotowa jest pomóc w promocji turystycznej naszej gminy. Bieda polega na tym, że obecna władza nie chce z jej wiedzy i możliwości korzystać…
telefony w mojej głowie wciąż
telefony w mojej głowie wciąż
telefony w mojej głowie wciąż
telefony....
to tylko jaaaaaaaaaaaaaa...

Kłopoty z prof. Zofii Halbersztad są dwa.
Pierwszy – biografia od początku do końca jest fałszywa. Została przeze mnie wymyślona, aby pokazać, że życiorys można dorobić każdemu. Wystarczy się troszeczkę wysilić, puścić wodze fantazji i odpowiednio dobierając szczegóły, można od biedy dorobić legendę każdemu. Ta fałszywa biografia, to mniejszy kłopot naszej pani profesor.
Drugi – Zofia Halbersztad nie istnieje. Nasza kochana pani profesor jest postacią zmyśloną i próżno jej szukać w wykazie ludzi nauki. Nie była promotorem żadnej pracy magisterskiej, ani nie napisała żadnej książki nie istnieje we wspomnieniach swoich współpracowników i uczniów. Tak naprawdę Zofia Halbersztad znajduje się gdzieś pomiędzy Yeti i „kanałami na Marsie”, porucznikiem Rżewskim i Don Kichotem, Harrym Potterem i Alicją (z Krainy Czarów).
Mimo pewnej problematyczności z własnym istnieniem, a także kłopotami z obsługą komputera (ten cały Internet to już nie dla niej), wirtualna pani profesor potrafi odnaleźć swoją dawną i dzięki wciąż świetnie działającej kiepełe, doskonale  pamiętaną studentkę. Wirtualna Zofia świetnie radzi sobie w Realu i zachowuje się zupełnie jak prawdziwa. Pisze najprawdziwszy list do Naczelnej i oferuje swe usługi, a szczególnie rozległą wiedzę o kulturze Prusów. Martwi się o kulejącą gminną promocję, gromi dyletanctwo i amatorszczyznę i troszczy się o przyszłość geszeftu własnej córki. Podaje nawet receptę: wyplatanie koszyków z trawy, wycieczki po bunkrach, a nawet rękodzielnictwo. Jest nawet gotowa wskazać „uroczyska” i służy mapką.
Oferuję swoje usługi za darmo. Jestem gotowa zaprosić do współpracy moich kolegów – więcej, jestem nawet gotowa pomoc w zdobyciu funduszy i nagłośnieniu tego naszym kanałami.” – pisze szanowna prof. Zofia Halbersztad – „Przecież my jesteśmy do dyspozycji, chętnie przywieziemy naszych studentów, pomożemy. To leży też w moim interesie, bo o ile ja spokojnie żyję z emerytury w Warszawie, o tyle moja córka związała się z gminą Ruciane-Nida. Oczywiście - służę moim nazwiskiem.
Nasza Naczelna czuwa na posterunku i w pełnym rewerencji tekście przypomina sobie różne scenki z p. profesor w tle – sesje pod Mickiewiczem na skwerku pod PAN-em.
My/Naczelna smaruje przy okazji dość osobliwą figurę logiczną. Przesłanki są takie:
My sądzi otóż, że jej wspólnik (ten od historii sztuki i filozofii) słyszał o pani Profesor…
Być może nawet Pani Profesor przypomina go sobie…   
Bez względu na to, czy Jacek słyszał i czy stara Halbersztadowa go pamięta, oboje (My i jej wspólnik) zawdzięczają wspólne wnioski (uwaga!) „znakomitej ręce Pani Profesor.”
To nie wszystko. Pani Profesor Zofia Halbersztad waruje przy monitorze i pól do 11-tej w nocy skromnie dziękuje wszystkim za uznanie. Powtarza nawet deklarację – „Jestem do dyspozycji i postaram się zaangażować moich byłych studentów. Choćby Panią Ankę.”
Ta przyszła nominacja nie może przejść bez echa i doktor socjologii herbu Lis natychmiast melduje się i stuka obcasikami na rozkaz: „Pani Profesor, jestem do Pani dyspozycji. Anka Grzybowska”
Ładne, prawda? Bo Pani Profesor istnieje tylko tutaj. Jest takie powiedzonko – Jeśli rozmawiasz z Panem Bogiem, zapewne po prostu się modlisz. Jeśli jednak dochodzi już do tego, że Pan Bóg zaczyna rozmawiać z Tobą -  natychmiast zgłoś się do poradni zdrowia psychicznego.
Co należy zrobić, gdy jesteś Naczelną Obsrywatora i pisze do Ciebie Twoja zmyślona Pani Profesor? Nic. Nic nie rób. To tylko te telefony w Twojej głowie bez przerwy trrrrrrrrrrrrrr…